Deklaracja dostępności
Karol Urbanek - kategoria proza - II miejsce
DRZEWO Pan Franciszek szedł w dół ulicy. Robił tak czternasty dzień z rzędu, według schematu: pobudka o szóstej, śniadanie o siódmej, ósma – autobus. Podpierał się laską, gdyż mając siedemdziesiąt osiem lat, nie był już tak sprawny jak dawniej. Chciał punktualnie dotrzeć na przystanek. Witającym go po drodze sąsiadom nie odpowiadał, nawet na nich nie spoglądał. Za zakrętem zobaczył dwóch obdartusów pchających wózek ze złomem. - Stachuuu - wymamrotał jeden z nich – weźśź coś powiezzz chodnihoowi, bo chssee mi pszszszywaliśźśź. - Nie moge, męcze sie s ulisssą. - Pijanice – mruknął Franciszek, mijając mężczyzn. - Złomu nazbierali, zaraz sprzedadzą i pewnie do monopolowego po kolejnego mamrota pójdą. Wkrótce pan Franciszek dotarł na przystanek, na którym czekało kilkoro emerytów. Po chwili przyjechał autobus. Gdy tylko drzwi się zamknęły, młoda dziewczyna ustąpiła miejsca staruszce. Pan Franciszek nie miał tyle szczęścia. Stojąc blisko okna, pogrążył się w rozmyślaniach... Stary człowiek w autobusie jest niewidoczny. Wszyscy, jak jeden mąż udają, że go nie widzą. Jedni patrzą w okna, inni w ziemię. Usprawiedliwieni czują się ci siedzący tyłem, jednak na wszelki wypadek nie odwrócą się. Ot, ta młoda dziewczyna… czarne włosy, czarne ubranie, czarny makijaż. Jak to w telewizji mówili? Emo. Niby wrażliwa, niby współczująca, niby cierpi za miliony, ale żeby tak miejsca ustąpić, gdzieżby! Fizjonomia rozmarzona, oczy utkwione w niewiadomym punkcie, słucha muzyki... Właściwie tylko dla tej w ciąży można znaleźć usprawiedliwienie. Wygląda na piąty, może szósty miesiąc. Pewnie z biednej rodziny, kiepskie ubranie, zwichrowane włosy, podkrążone oczy, w tym jedno chyba podbite. Chłopak zrobił jej dziecko a rodzice zafundowali awanturę. Ślub trzeba brać, bo jak inaczej! I wzięła sobie męża bandziora, co ją leje trzy razy dziennie. A teraz pewnie do rodziców jedzie, żeby od zbója uciec. Szkoda słów. Autobus zatrzymał się na przystanku, tuż obok dworca PKP. Staruszek wysiadł i udał się w górę ulicy T… Centrum miasta wyglądało zupełnie inaczej niż obrzeża. Większość kamienic wyremontowano, pomalowano na różne kolory, a te, których nie zdążono odnowić prezentowały się dość okazale. Także chodniki i ulice nie były upstrzone dziurami, czy innymi krzywiznami. Wokół wszechobecne rośliny i rozkwitające na wiosnę drzewa. Ten niemal idylliczny obraz psuły nieudane graffiti i zardzewiały zbiornik na wodę. W jednej z bram pan Franciszek dostrzegł zakapturzonych młodych ludzi, którzy paląc papierosy i popijając piwo dyskutowali w sposób niezwykle ożywiony. - Było mu p…! - No to, k…, chciałem, ale najpierw mówię po dobroci: „Przeproś, bo jak ci przyj…, to rodzona matka cię nie pozna i testy… tego, no… TNA ci nie pomogą” - Hehehehe, aleś ty, k…, oczytany. Staruszek nie zaszczycił owej grupki młodych mężczyzn nawet zdegustowaną myślą. Powędrował swoją drogą. Minął katedrę i wszedł do największego parku w mieście. Wiosna ukazała się w pełnej krasie. Drzewa pokryły się jasnozielonymi listkami i kwiatami. Śpiewały ptaki, między gałęziami biegały wiewiórki. Trawę upiększały pierwsze mlecze. Pan Franciszek szedł pod kasztanowym baldachimem i patrzył na wszystko… ze złością. Natura się odradza, wszystko wokół budzi się do życia. A Justunki nie ma… Staruszek czym prędzej opuścił park. Po prawo od wyjścia znajdował się pomnik poety. Oto artysta w trakcie tworzenia. Wygląda zupełnie jak kobieta podczas porodu, z tą różnicą, że siedzi w fotelu. Nogi rozstawił, oczy wybałuszył, aż dziwne, że nie krzyczy z bólu. Genialna metafora! Ulica Ż…, w szczególności jej środkowa część, stanowiła kolorowe centrum. Prawie każdy budynek jest świeżo po remoncie, a jeśli nie, to właśnie jest odnawiany, jak choćby urząd miasta. Staroświeckie latarnie poobwieszano flagami narodowymi, unijnymi i przystrojono wielobarwnymi kwiatkami. Obok stoją odmalowane ławki. W tle kościół farny i błękitne niebo. Wokół ludzie. Wszystko to jednak irytowało pana Franciszka. Wszyscy zajęci są swoimi sprawami. Każdy idzie w swoją stronę. Wymalowane lale gadają jak najęte, rodzice słuchają marudzenia dzieci, jedni śpieszą się do pracy, inni do szkoły. Obok mała dziewczynka skutecznie wymusza na matce zakup chipsów. Kobieta nie zauważa jednak żebrzącej o trzy metry dalej umorusanej dziewczynki. Nikt też nie widzi starego człowieka. Kogóż mógłby zainteresować staruszek? Cóż się dziwić. Żyjemy w epoce mediów, reklam, gdzie wszystko jest estetyczne, sterylne, niezawodne. To świat zdrowych i pięknych ludzi. A gdzie w tym starcy? Ależ są. Szczęśliwi, uśmiechnięci, pełni energii w reklamach Biovitalu, który uleczy każdą chorobę. Ogólny dobrobyt... I jak tu nie wierzyć w ludzi? Pan Franciszek także nie wspomógł żebraczki, miał mało pieniędzy, a musiał kupić jeszcze znicz na grób żony. Dotarł na plac K… W jego centrum wznosił się pomalowany na pomarańczowo kościół garnizonowy, niegdysiejsza cerkiew. Dookoła rosły rozłożyste kasztany. Naprzeciw znajdowała się fontanna, wokół której bawiły się dzieci. Na chodniku zobaczył stado gołębi dokarmionych przez kilka starszych osób. Pan Franciszek, rozgoniwszy laską ptaki, wszedł do świątyni. Zdążył na mszę gregoriankę za swoją żonę. Można by się zapytać, czemu zamówił ją tak daleko od domu. Czyżby lubił bogato zdobione wnętrze? Może proboszcz był jego znajomym? Właściwie chciał zamówić gregorianki w swojej parafii. Nie zrobił jednak tego. O co chodziło panu Franciszkowi? Może o to, aby wikary, do którego się udał potraktował wdowca w sposób wyjątkowy, zapytał starca jak sobie radzi sobie z samotnością, codziennymi czynnościami. Nic z tego, poczuł się niczym w urzędzie, obco, anonimowo, przedmiotowo. Wkrótce msza się skończyła i pan Franciszek wyszedł na zewnątrz. Szedł w dół głównej ulicy miasta. Po paru minutach skręcił w ulicę T…, tuż przy liceum. Wygląd ulicy współgrał z nastrojem staruszka. Wieczorami oświetlały ją toporne latarnie jeszcze z epoki komunizmu. Opodal znajdował się szpital, w którym Justyna…zmarła. Staruszek skręcił w ulicę N…. Tak jak Prus nazwał Warszawę żółtym miastem, tak rodzinna miejscowość pana Franciszka była szara. Centrum imponujące, ale obrzeża? Szare, stare, zniszczone. Obraz nędzy i rozpaczy, kpina makabryczna. Ulice pełne kocich łbów, chodniki to właściwie tory przeszkód, na których stary człowiek może się zabić. Ulicę N… ratuje trochę nowy hotel, ale ulica L…? Fabryka papierosów, wszystko ciemne, ponure. Pan Franciszek dotarł w okolice cmentarza. Kupił znicz od sprzedawcy stojącego przy kruszącym się murze i przeszedł przez główną bramę, gdyż ktoś „złośliwie” zamknął boczną furtkę. Wystarczy spojrzeć na nagrobki. Zarośnięte mchem, popękane, poczerniałe, zapomniane. Ludzie potrafią pochować zmarłych i postawić na ich cześć piękne grobowce, ale żeby potem o nie dbać? Gdzieżby! Staruszek skręcił w pierwszą ścieżkę na prawo od bramy, dotarł do kostnicy i po chwili wszedł do kwatery 2C. Minął zadbany grób Romana G., wykuty w błękitnym marmurze i znalazł się na krańcu ścieżki. Dalej musiał kluczyć między nagrobkami, ustawionymi jeden obok drugiego. Wreszcie usiadł przy grobie Justyny. Była to skromna konstrukcja wykuta w piaskowcu. Franciszek zapalił znicz. Spojrzał na zdjęcie żony. Wtedy była jeszcze młoda, pełna sił, piękna. Łzy spłynęły mu po policzkach. Pomyślał, że gdyby śmierć była sprawiedliwa, zabierałaby bliskie osoby w jednym czasie. Przetrwaliśmy komunę, stan wojenny, transformację. Tylko dzieci nie mieliśmy. Ale czy to nas smuciło? Pięćdziesiąt lat razem, w miłości i przyjaźni. Potem przyszła choroba… Pan Franciszek szlochał jak dziecko. Nagle na kolana opadł mu uschnięty liść. Spojrzał zdziwiony, rozejrzał się wokoło. Nieopodal rosło młode drzewko. „Rosło” to raczej nieprecyzyjne określenie. Spośród niewielu listków jakie wypuściło większość uschła, a resztka zielonych zaczęła żółknąć. Pan Franciszek wstał, zbliżył się do drzewka i pogłaskał jego gładki pień. Przemknęła mu przez głowę myśl: „Samotne i zgorzkniałe jak ja”. – Czy ja jestem zgorzkniały? – spytał sam siebie ze złością. – Samotny tak, ale nie zgorzkniały!!! Jego rozważania przerwał piskliwy głosik małej dziewczynki: - Mamusiu, spójrz jaki ten grób brudny! - Nic dziwnego, spójrz kiedy ci ludzie umarli – odparła matka. - Tysiąc… dziewięćset… pięćdziesiąty… pierwszy – odczytało z trudem dziecko. - Mamusiu, a może umyjemy ten grób? Matka zerknęła na pana Franciszka i nerwowo szarpnęła córkę za rękę, kierując się w stronę głównej alei. Tymczasem dziewczynka wyrwała się matce, chwyciła szmatkę i zaczęła czyścić boczną ścianę grobu. Zakłopotana matka uśmiechała się sztucznie, nie bardzo wiedząc jak się w tej sytuacji zachować. Pan Franciszek stał oniemiały. W głowie miał chaos myśli: Dziecko robi coś z własnej woli? Samo z siebie? To drzewo…nie przypadkiem… Ono zmarniało przez chorobę, ty zmarniejesz przez żal. A przecież toczy się życie, wokół wiosna, ukochane miasto, mała dziewczynka myjąca obcy grób…