Deklaracja dostępności
Mateusz Ślażyński - kategoria proza - wyróżnienie
Opowiadanie z czwartego siedzenia 1. Właściwie nie mogę go nazwać kolegą, nie znam nawet jego imienia. Naprawdę ciężko jest się poznać na trasie między „Zdrową” i „Lekarską”. Nie dość, że są to dwa kolejne przystanki (zawsze sądziłem, że lekarze powinni być raczej przy chorych, ale nazywający ulice mogli posiadać głębszą wiedzę na ten temat), to jeszcze w jednej z mniej zatłoczonych części Krakowa. Widzieliśmy się więc jedyne pięć minut dziennie, wypełnione po brzegi jego żarliwymi, kończącymi się w połowie zdania monologami. Rzadko mu przerywałem. Czasem musiałem się powstrzymywać, żeby nie parsknąć śmiechem. Chwilami skupiałem cały swój intelekt nad rozwikłaniem zaskakującego słowotoku. Zazwyczaj jednak nie miało to po prostu sensu, nie reagował na bodźce zewnętrzne. Dziwny człowiek, niespotykana znajomość. Wszystko zaczęło się w momencie, gdy powziąłem silne postanowienie niespóźniania na wykłady. Wybrałem w tym celu linię zapewniającą odpowiedni zapas czasu, nawet wstałem wcześniej pęczniejąc z dumy. Kiedy wsiadałem do 164, rzeczywistość wydawała mi się inna, może sprawiły to promienie wschodzącego słońca delikatnie budzące szare blokowisko, może kac subtelnie gładzący moje szare komórki. W każdym razie ja jednak nadal byłem ten sam, więc i tak się spóźniłem. Następnego dnia chciałem się wybrać poprzednim kursem, ale przeceniłem swoje możliwości - po wygranej walce z budzikiem przespałem zajęcia. Postanowiłem pójść na kompromis. W efekcie wylądowałem na niezniszczonym siedzeniu nowej linii 165, jednego z tych krótkich ociężałych autobusów, które zawsze przywodzą mi na myśl hippisowskie vany. Miejsce obok zajmował krępy mężczyzna ubrany w niegdyś czarne, znoszone palto i wyświechtane jeansy. Z łatwością określiłem jego wiek na przedział między dwudziestką i sześćdziesiątką. Kręcone zaniedbane włosy opadały mu na ramiona, a spojrzenie odwróconej głowy mimo widocznego zmęczenia uparcie zamiatało chodnik. Przypatrywałem się już dobrą chwilę szklanemu odbiciu jego ciężkiej pracy, gdy spostrzegłem, że nadal stoimy na przeklętej „Zdrowej”. Kierowca najwidoczniej prowadził bardzo ważną rozmowę (w jego mniemaniu ważniejszą od mojego postanowienia, ignorant!). Po prostu musiałem powiedzieć jakiś ironiczny żart na jego temat: - Ten kierowca to powinien zostać rajdowcem. Wiem, że tandetny, ale przed siódmą rano wszystko mnie śmieszy. Przynajmniej udało mi się zachować poważny ton głosu, a to już przecież połowa sukcesu przy dobrym ironizowaniu, ale... Mniejsza z tym. Ważne, że sąsiad zareagował, dość żywiołowo nawet, jeżeli miałbym go przyrównać do żółwia. Obrócił się i grobowym, skradzionym Clintowi Eastwoodowi głosem zapytał: - Bilecik jest? Naprawdę zaś zostałem zaszczycony następującym monologiem: „ Zgadzam się z panem w zupełności. Bo ja, proszę pana, uważam, że każdy ma prawo decydować o własnym losie, a wszelkie kompromisy istot wyższych, swego rodzaju Jałty, to zwykła zbrodnia. Niech sobie pan wyobrazi, że trzydzieści pięć lat temu, narodziło się dziecko, człowiek obdarzony przez dziwny splot genów niesamowitym refleksem większym niż szkiełko mojego zegarka wystawionego na pastwę promieni słonecznych. Pierwszym jego słowem było „brrrum”, drugim też „brrrum”, a trzecim już „brrrum brrrum” - popularne międzykulturowe określenie czterokołowego pojazdu silnikowego. Nocami płakał dopóki ojciec nie zabrał go na krotką przejażdżkę swoim ciężko wypracowanym maluchem. Dniem zresztą robił to samo. Nie pocieszały go resoraki ani rowerki trójkołowe, a jedyną długotrwałą ulgę czerpał z wyjazdów do domu babci, oddalonego o setki kilometrów, pełnego życia i spalin miasta. Z czasem wszystko się powoli stabilizowało, spragniony wrażeń dzieciak rósł jak ceny paliwa. W wieku sześciu lat dosięgał już pedałów w starym fiacie, a obdarzony miękkim sercem ojciec pozwalał mu chwilami jeździć po polnych drogach. Szło mu to nadzwyczaj dobrze, trzeba było przyznać, że chłopak miał dryg! Mając lat osiem, pierwszy raz zobaczył w telewizji rajd samochodowy. Od tego momentu trzeba było już przyznać, że chłopak był konsekwentny, bowiem postanowił zostać rajdowcem i kolejne osiem lat spędził przygotowując się do wykonywania tego niebezpiecznego zawodu. Jeszcze więcej jeździł, analizował trasy wyścigów, rozkładał znalezione na złomowisku auta na czynniki pierwsze. Nauka w szkole, zwłaszcza matematyka, szła mu bardzo dobrze, więc jego dziwne zachowanie nie budziło zastrzeżeń rodziców. I w tym momencie następuje dramat, matka – zła i ambitna kobieta, pomna biedy, jakiej doświadczyła w młodości – oświadcza, że ledwie narodzony polski kapitalizm wymaga, aby jej jedyny syn został bankowcem, człowiekiem bogatym i światłym, zdolnym zapewnić sobie i swojej rodzinie godziwy byt. Nasz bohater popadł w rozpacz, przestał jeść, pić i czytać magazyny motoryzacyjne. Rozczulony ojciec próbował się za nim wstawić, ale bezskutecznie. Uparty syn porzucił w końcu studia, ale pozbawiony wsparcia rodziny nie zdołał nigdy wystartować w żadnym wyścigu, a jego przyszłość pokrył cień przerażającego kompromisu. Został kierowcą autobusu, skrzyżowaniem namiastki rajdowca posiadającego firmowy wóz i bankiera siedzącego wygodnie za okienkiem kasy. Współczesny Charon cierpiący wieczne męki wożąc nas po kolejnych kręgach miejskiego piekła. Przed chwilą zadzwoniła do niego... Przepraszam Pana najmocniej, ale to już mój przystanek.” I skończył równie gwałtownie jak zaczął. Wysiadł na „Lekarskiej”, nie udzielając mi odpowiedzi na żadne z niezadanych przeze mnie pytań. Ja zaś szukając ich wewnątrz własnej głowy przegapiłem swój przystanek. Znowu się spóźniłem. Masz ci los! 2. „A co ty byś zrobił, gdybyś był wolny?” Zapytał mnie film dokumentalny, niedosłownie oczywiście, tak naprawdę nasza rozmowa wyglądała mniej więcej tak (w niedokładnym tłumaczeniu z języka kinematografii na słowny potoczny): - Ale fajnie by było sobie pojechać na pustynię w Nevadzie i gapić się na nagie laski. Mieć wszystko w dupie i oddać się sztuce. Znaczy oblać się farbą albo przylepić diody tak, żeby świecić w nocy jak uśmiechnięty Bolek lub Lolek, a przy okazji pomachać tyłkiem. Latać z siurkiem owiniętym jakąś gazetą, żeby nie spalił się na prażącym słońcu bezwstydnego nieba. Upijać się do nieprzytomności i być nieprzytomnym aż do upicia. Spalić ogromną kukłę na pamiątkę faceta, który dawno temu zrobił to samo myśląc o swojej byłej. Nazwać to wszystko festiwalem miłości, równości, braterstwa, radości, wolności, niezależności, sztuki i „czegoś niewysłowionego” a kukle nadać metafizyczny wydźwięk zrzucanych okowów lub burzących się murów występujących w tak wielu starych piosenkach - Żeby tylko nie mieć moralnego kaca - Dopowiedziałem, ale nie mam kamery, więc nie uzyskałem odpowiedniego efektu. Myślałem o tym wszystkim unosząc się na wykrochmalonych falach abstrakcyjnie udekorowanej pościeli. Nie z powodu nadmiaru wolności czy czasu, wręcz przeciwnie! Byłem spętany przez wskazówki cykającego budzika, łotr zadzwonił już trzy razy i nie dawał za wygraną. Byłbym go zepsuł, ale nie miałem drugiego – kolejny sznur na moich rękach, finansowe sprzężenie zwrotne. Objawia się ono tym, że dopóki masz mało pieniędzy, jesteś uzależniony od każdego grosza z osobna, ale kiedy masz ich już dużo, dzięki ogromnej przewadze liczebnej biorą cię w niewolę. Zamieniasz kijek na siekierkę, a po kilku dniach okazuje się, że nie masz już niczego do rąbania, a nigdzie nie możesz znaleźć drugiego takiego kijka, który by ci ulżył na wyboistej drodze. Dlatego nigdy nie będę bogaty, no... chyba, że jednak będę. Sądzę, że jakoś bym wytrzymał. „Wstałbym, ale przecież nie marnotrawię czasu, zadaję sobie pytania ważące na dalszym moim życiu, przecież to może być punkt zwrotny na mojej drodze ku niechybnej śmierci” - tak sobie tłumaczyłem fakt czwartej wygranej bitwy w wojnie o kołderkę, toczonej z potwornymi zastępami lorda Budzika, mistrza Zakonu Wschodzącego Słońca. Czy gdybym był naprawdę wolny, to bym nie wstał? Nie, wstałbym, ale naprawdę wolnym ruchem, zupełnie innym od tego, którym zerwałem się na równe nogi widząc, że zostało mi tylko dziesięć minut do odjazdu autobusu. Oczywiście nie zdążyłem. Autobus też nie. Wsiadłem wychwalając w myślach niedoskonałość komunikacji miejskiej, zobaczyłem mojego znajomego siedzącego przy szybie, siadłem obok. Tym razem próbował zrobić „wchodzi kominiarz po drabinie”, wypełniał palcami kolejne luki zatrzymując przepływ cieknącego czasu, ale coś było nie tak. Zupełnie mu nie wychodziło, zapomniał, że trzeba mieć skrzyżowane ręce. Tak jak małe dziecko skupiał się jedynie na dłoniach, nie zwracał uwagi na otoczenie. Kominiarz wchodził na drabinę i schodził widząc, że pomylił dachy. Głupio było patrzeć, jak dorosły facet męczy się nad taką zabawą. - Też miałem z tym kiedyś problem. Trzeba mieć skrzyżowane ręce. - Przepraszam, nie rozumiem. - Musi pan skrzyżować ręce, a potem je wywinąć tak śmiesznie. Inaczej nie będzie „fiku miku”. - Pokazałem mu wbiegającego kominiarza. - Aha, dziękuję, spróbuję jutro. - Schował dłonie w kieszeniach, najwyraźniej się zawstydził. I znowu zapadła cisza. A przecież wiedziałem, że to gadatliwa bestia, wystarczy ją odpowiednio podjudzić. - Co mi pan dzisiaj opowie? Odpowiedział uniesieniem brwi, był wyraźnie zaskoczony pytaniem. Próbowałem dalej: - Proszę pana. Skoro już stoimy w miejscu... - Stoimy? - Przerwał mi zdziwiony. - Przecież cały czas jesteśmy naprzeciw szpitala. - Skąd ta pewność, że się nie poruszamy? - Nie rozumiem... - Załóżmy, że naprawdę od pięciu minut znajdujemy się koło szpitala, ale to nie oznacza, że stoimy w miejscu. To oznacza tylko tyle, że nie przemieszczamy się względem szpitala, który może się poruszać z prędkością równą naszej. Nie miał pan tego na fizyce? - Ale przecież to śmieszne. Niech pan spojrzy, ludzie idą normalnym krokiem. - Być może poruszają się trochę szybciej od nas i szpitala. Przyznam się, w tym momencie uznałem, że najzwyczajniej w świecie robi sobie ze mnie jaja. Stanął mi w oczach obraz żeglującej kamienicy, która niczym statek piracki podróżuje po morzach miast i napada na bogate wieżowce. To nie był mój pomysł, widziałem to kiedyś w filmie. Bardzo głupim, a zarazem dobrym. - Ale niech pan zobaczy, startujemy. - Nie startujemy, tylko przyśpieszamy. - No dobra, to gdzie niby jedzie szpital? - Prawdopodobnie do granicy wszechświata. - Niby jak?! - Wszechświat rozszerza się jak balon, a szpital wraz z ziemią oddalają się od jego centrum z każdym dniem... Nie słyszał pan? - ... Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, w gruncie rzeczy miał rację. Tylko zupełnie inna skala, tym razem ja okazałem się dzieckiem niekrzyżującym rąk. Schowałem je zawstydzony do kieszeni, ale zaraz musiałem wyjąć, bo podał mi dłoń na pożegnanie. Wysiadł. Zupełnie inna skala. A może ja już jestem wolny? „Chętnie bym coś wtedy zjadł. Przegapiłem śniadanie.” 3. Kiedy zobaczyliśmy się ponownie, nie odezwał się do mnie nawet słowem. Nie mogę mieć pewności, co było przyczyną – wszystko jest takie względne... Przypuszczalnie mógł mieć chore gardło, z pewną dozą prawdopodobieństwa mogę zaryzykować stwierdzenie, że miał tego dnia zły humor, ba, obraził się nawet. Jak już wspomniałem, pewności nie mam, ale niewątpliwie było inaczej niż zwykle... W otaczające nas zdrowe (przynajmniej jak na miejskie standardy) powietrze wdarł się jakiś obcy nieprzyjazny pierwiastek – izolator komunikacji międzyludzkiej. Bardziej go czuliśmy, niż widzieliśmy, sama jego obecność budziła w człowieku niemiłe uczucie bezsilności, bezsensu zawartego w próbach zawiązania werbalnego kontaktu. Obaj wiedzieliśmy, że jest to bariera nie do przeskoczenia, uśmiechnął się tylko zza niej smutno i zrobił „wchodzi kominiarza”. Zaraz potem odjechał wraz z autobusem zostawiając mnie stojącego po drugiej stronie ulicy. Trzy minuty przed czasem! Najwidoczniej rozkład rozkładu jazdy postępuje szybciej niż przewidzieli to biegli w niewdzięcznej sztuce mumifikacji, o pardon, komunikacji miejskiej. Przeklęte czerwone światło! Przeklęty radiowóz czyhający tylko na okazję, by pozbawić mnie środków do życia! Przeklęta moja nadmierna punktualność! 4. Autobusy rozmnażają się przez pączkowanie, nie inaczej. Numer 165 należał do jakiegoś niedawnego miotu, nie wykazywał jeszcze cech przyszłego rodzica, na całe szczęście! Wiało od niego świeżością dopiero co przewiniętego niemowlaka. Nie istnieje nic słodszego, ale w rzeczywistości był to jedynie kolejny zdradziecki wybieg charakterystyczny dla całej autobusowej rasy. Jaki jest bowiem cel organizmu pojedynczej jednostki jakiegokolwiek gatunku? Mieć potomstwo, o czym już wcześniej wspomniałem. Jaki warunek trzeba spełnić, żeby tego dokonać? Trzeba żyć i rosnąć. Co jest więc niezbędne? Pożywienie! Proste. Tak działa każda rozsądnych rozmiarów istota, przynajmniej ziemska. Nie inaczej współczesne zwierzęta pociągowe. Człowiek musi je nieustannie karmić, wchodzić do środka, gdzie specjalne przygotowane aparaty gębowe oczekują sztucznie spreparowanych pokarmów. Bilety, bilety i jeszcze raz żarcie! Produkowane przez państwo za pieniądze obywateli jedzenie mające zapewnić posłuszeństwo zmechanizowanych wołów. Istnieje konkurencyjna teoria próbująca przyrównać kasownik do kobiecej waginy, zaś wsuwanie przez nas biletu do... My jednak zostaniemy przy bardziej popularnej (zwłaszcza wśród feministek i akurat jedzących) hipotezie. Kiedy mi o tym opowiadał, był śmiertelnie poważny, śmierć jest bardzo zaraźliwa, podobnie powaga, szybko dałem się więc wciągnąć w jego zaskakującą wizję. Zapytałem nawet drapiąc się po nosie: - Przecież w telewizji mówiono, że to dzięki unii mamy te nowe autobusy. - Ale to nie po bożemu. Pokręcił chwilę głową, spojrzał przez szybę na (według legend) posuwający się rocznie o trzy centymetry korek i kontynuował pouczający wykład. Nasza linia jest jeszcze młoda, dopiero niedawno opuściła rodzinny garaż, zauważ jej drobne dziecięce wymiary, nie zdążyła jeszcze urosnąć od swojego podziału. Zobaczysz, za kilka lat będzie co najmniej dwukrotnie dłuższa, będzie przypominać swojego starszego brata 164. Kolejne bilety wytworzą u niej tak zwany przegub i od tego momentu radzę już unikać siedzenia tutaj. Nie będzie to niebezpieczne ani niewygodne, jest to raczej kwestią dobrego smaku, nie sądzę, żeby ktokolwiek odczuwał przyjemność z przebywania wewnątrz mającej zaraz rodzić macicy pociągowej klaczy. Stanie się to oczywiście w odosobnieniu, ale mimo wszystko, nie bez powodu człowiek został obdarzony zdolnością wyobrażania sobie pewnych rzeczy... Kiedy nadejdzie ta chwila, kierowca skieruje autobus do zajezdni, do specjalnie przygotowanego na tę okazję miejsca i tam w rozległej ciszy zabrzmią nabrzmiałe nity, trzeszczące stawy miękkiego przegubu, który niczym pępowina zostanie za chwilę usunięty, zastąpiony zamkniętymi jeszcze, niewykształconymi do końca reflektorami i pokrytą przez kleistą błonę szybą... Moją zdolność do wyobrażania sobie różnych rzeczy przeszedł delikatny dreszcz, zauważył to najwyraźniej w moim uciekającym spojrzeniu. Nie bój się, nigdy tego nie doświadczysz – mówił dalej – nie musisz znać szczegółów. Chcę jedynie, żebyś był świadomy tego, że wizje apokalipsy jako zniewolenia przez maszyny to nie mrzonki, to już się zaczęło! Ciągle nam się wydaje, że to my dyktujemy ich trasy, godziny odjazdów, posiłków, porodu, ale to nieprawda. To one ustalają rytm naszego życia, mówią nam, kiedy mamy wstać, wyjść, w rzeczywistości role są odwrócone. Na przystankach, w pracy, uczelni, nawet na wakacjach, wszędzie rządzą nami rozkłady wymyślone przez ludzi nie dla autobusów, tylko dla ludzi. Nie potrafiąc żyć jak ptaki sami zgotowaliśmy sobie ten los! Ale nie powinieneś się martwić, przecież opowiedzenie tej historii w żaden sposób nie wpłynie na otaczający nas dotychczas świat. Nie jest to nic nowego, będziesz żyć tak samo jak dawniej, nie ma się czego bać. Dopiero, kiedy dowiesz się o... W tym momencie fotel zaczął go wchłaniać, przestrzeń pomiędzy oparciem a siedziskiem poszerzyła się i wciągnęła środkową część jego ciała. Działo się to błyskawicznie, miękki wciskający się w usta materiał zagłuszył jego rozpaczliwy krzyk. Jeszcze przez chwilę wydawało się, że może mu się udać, chwytał się dłońmi oparcia, wbijał w nie paznokcie (dzisiaj z przerażeniem spoglądam na wszystkie podrapane miejsca). Ono jednak odchylało się coraz bardziej nie pozwalając na znalezienie stałego uchwytu. Nawet nie drgnąłem, nie zareagowałem, zbyt byłem zszokowany całą sytuacją, wpatrywałem się tylko z tępo otwartymi ustami w jego znikające łapiące powietrze dłonie. Przepadł. Gdzieś w podwoziu rozległ się dźwięk zgniatanych kości.. Obudziłem się zadławiony zbyt szybko połykanym powietrzem. Dopiero świtało, zanim się jednak uspokoiłem na tyle, by móc ponownie zasnąć, musiałem już wstawać na mój ostatni w tym semestrze autobus. Zdążyłem z kilkuminutowym wyprzedzeniem, wsiadłem do niego niepewnym krokiem, nigdzie nie mogłem znaleźć mojego znajomego... Autobus wydał mi się odrobinę dłuższy...