Deklaracja dostępności
Przemysław Kot - kategoria dorośli - proza - II nagroda
PAŁACYK Mieszkaliśmy na wschodnim, zapuszczonym skraju wsi. Obok stał dość stary poniemiecki dom. Pałacyk. Kiedy sprywatyzowano pegeery, wszyscy drżeli, że familia, do której należał przed wojną, a która przepadła gdzieś z kretesem, wróci i będzie chciała odebrać dawną własność. Pałacyk. Dlaczego tak go nazywano, nie do końca rozumiałem. Miał tylko jedno skrzydło, spadzisty karminowy dach i werandę wychodzącą na ogród, w którym co lato zakwitały cudownie krwawe róże. Żadna jednak cegiełka nie przypominała Wersalu, Buckingham, czy chociażby Wilanowa. Nie miał nic wspólnego ze znakomitym europejskim kuzynostwem i prawdę mówiąc w tak doborowym towarzystwie wypadłby haniebnie. Lecz kiedy w rubryce wiek można jeszcze postawić jedynkę z przodu, taka budowla może onieśmielać. Był moją największą porażką. Wraz z ojcem i chłopakami ze wsi (Szczurkiem, Grubym Tomkiem i Antkiem) szliśmy pod pałacyk, pod wysoką werandę, by na jej prostych gzymsach, między kolumienkami balustrady umieścić kilka papierosów w odległości mniej więcej dziesięciu centymetrów od siebie. Ojciec ładował wtedy śrutem wiatrówkę, przymierzał i strzelał, każąc nam wszystkim podziwiać jego niesłabnącą celność, a przy okazji ucząc nas obchodzenia się z tą wątpliwą bronią. Huk lotu oraz trzask rozpryskujących się o elewację naboi roznosił się w promieniu setek metrów, odstraszał wiewiórki, zające buszujące po niedalekim polu, nawet kretom kazał wykopywać jeszcze głębsze tunele, ale ponieważ łomot był najbardziej słyszalny w samym budynku, rozdrażniał mieszkających na górze sąsiadów, czyli państwa Mądrych. W tym Dorotę. - Mógłby pan tak nie strzelać w samo południe?! – groziła mama Doroty. - To tylko ćwiczenia, już kończymy – odpowiadał spokojnie ojciec. A pani Mądra na ojcowski spokój nie miała odpowiedzi. W takich chyba okolicznościach, mając sześć czy siedem lat, poznałem ją, Dorotkę. Jakże mało sobie przypominam! I jakże żałuję! Pamiętam zaledwie, iż splątała nas – poza bliskim sąsiedztwem – istna szachownica zależności. Nasze matki pracowały w jednym zakładzie, my chodziliśmy do jednej klasy, a nasi ojcowie parali się jedną, szemraną profesją (handel, antyki). Tak, ślub między nami byłby czymś nader pożądanym i, bez wątpienia, przecenionym. Wszystko, co później wystąpiło między nami należy do standardów dziecięcych wspomnień. No, może poza tym jednym, poza wyjątkowym czasem. Otóż w piątej klasie zorganizowano kolonię do Ustki. Kilka godzin podróży błękitno-białym Jelczem minęło tak szybko, że skrzydełka kurczaka, które rodzice siłą wepchnęli mi na drogę, nie zdołały porządnie ostygnąć. Dywizjon pracowników obskurnego ośrodka (nazywał się chyba Muszelka, ale wtedy wszystkie nazywały się tak samo) oczekiwał nas w pełnym rynsztunku. Powitania, uśmiechy, kurtuazje, ale najokrutniejsza bitwa miała się dopiero zacząć. Wybiła godzina rozdziału pokoi. Dla dzieci to wojna na śmierć i życie. Najlepsze, rzecz jasna, trafiły się nauczycielom, opiekunom, ich córkom i synom. Całej reszcie przypadły ośmioosobowe klitki. Dalej były piasek i morze, latarnie morskie, porty, a potem piasek i morze, oraz niekiedy dyskoteki. Takie spotkania, gdzie przy głębokich, rytmicznych basach mali chłopcy udają dużych chłopców, a małe dziewczynki robią się na lolitki. O zmierzchu, kiedy przeważnie zaganiano nas do łóżek, można było uschnąć z nudów. Na szczęście pokoje dzieliliśmy ze starszakami, a ci, co tu taić, wiedzieli, jak zapewnić skoki ciśnienia. Ośrodek był częściowo okratowany, ale kraty umieszczono w sporej odległości od okien, wobec czego – przy odrobinie sprytu, chęci i gibkości – można było wspiąć się po nich na drugie piętro. Tam, gdzie spały dziewczyny. Wędrowaliśmy na górę niczym oddział specjalny, to znaczy pomocnicy oddziału specjalnego, bo tamtą nazwę zarezerwowano dla starszych. Dorota podobała się wszystkim. Kiedy graliśmy w karty, a starszaki ze specjalnego robili podchody i inne umizgi, zrozumiałem, że i ja postrzegam ją w jakiś nowy, intrygujący sposób. Jeszcze nie pojmowałem, co też z takim magnetyzmem ciągnie chłopców z ostatnich klas na górę. Dziewczyny słabo grały w karty, oglądały paskudnie nużące telenowele z Brazylii, a niektóre z nich donosiły pielęgniarkom o naszych kratowych wspinaczkach. Może stał za tym czar morza, obcego nam, bachorom ze wsi, romantycznego absolutu? A może prosty fakt, że nie było przy nas rodziców? Zastanawiałem się, czy nie idzie przypadkiem o sprośności pod brzuchem, przed jakimi ostrzegała mnie mama. Tak czy owak oni chodzili tam co noc, coraz rzadziej zresztą zabierając nas, młokosów, ze sobą. Rozmawiali z dziewczynami z dziwnie świdrującym wzrokiem, w którym jaśniała i wilcza nadzieja, i gołębi pazur. Byłem zazdrosny, ale też zły. W letnich sukieneczkach, otoczona wianuszkiem adoratorów z klas wyższych, Dorota bardziej przywodziła na myśl obraz starej matrony niż niewinnej istotki rodem z idylli dzieciństwa. Coś kłuło mnie w sercu, i nie była to, jak perswadowała opiekunka, nadwyżka jodu. Zrozumiałem, iż najchętniej zamieniłbym się z jakimś starszakiem miejscami. Gdy wróciliśmy z wycieczki, bardzo chciałem o wszystkim opowiedzieć mamie. Także o tych sprawkach chłopięco-dziewczęcych. - Ale ty nic nie robiłeś?.. – spytała spod oka. - Nie, nic. Naprawdę nic. Niestety. Za to mroki sennych polucji zachowałem wyłącznie dla siebie. Dużo się potem zmieniło i zmieniało. Z każdym miesiącem, z każdym kalendarzem różnice pogłębiały się, Dorota wyglądała inaczej, a luźniejsze bluzki nie pomagały w ukryciu tych różnic. Oczywiście i ja, i moje ciało również ulegaliśmy metamorfozom! I to jakim! Obniżał się głos, stopy odrzucały stare obuwie, ale najwięcej działo się z moją raczkującą męskością. Bałem się wręcz znaleźć z jakąś dziewczyną na jednym siedzeniu w szkolnym autobusie! Nie wiedziałem jednak, czy zbliżać się, czy oddalać od tych tajemnic rozporka. Nigdzie nie było bezpiecznie. Zdaje się, że to Szczurek zasugerował kiedyś, abym startował do Doroty, w przeciwnym razie – twierdził – nic z tego nie będzie. Możliwe, że chciałem, aby coś było, choć możliwe, że nie. On sam nie miał u niej najmniejszych szans, lecz nie z tego powodu mnie dopingował. Chodziło mu głównie o to, bym – jak zachęcał – zbadał głębokość jej szparki. I najlepiej zrobię to, podając precyzyjną wartość w powszechnie przyjętych jednostkach miary. A to mu bardziej przemówi do wyobraźni. Tak, Szczurek, wybitny brzydal, wiedział o dziewczynach znacznie więcej ode mnie (pierwszy raz usłyszałem słowo szparka w takim kontekście!). Na jego nieszczęście nie należałem do równie romantycznych. Nie posłuchałem go i rzeczywiście nic z tego nie było, co zgrabnie wyprorokował. Skąd mogłem wiedzieć, że trzeba być szybszym niż pokwitanie?!? * * * O tym, co się stało w 1996 roku dowiedziałem się arcyprzypadkiem, w trakcie jednej z wizyt u rodziców, gdy już studiowałem. Jak zwykle rzuciłem okiem na pałacyk, niezmienny, z elewacją tak białą, iż można by podejrzewać, że to biel anielska, wiecznie odnawiana. Pałacyk stał i ja stałem przed nim. Olbrzymi klon strzepywał złote szaty, a cumulusy wesoło ścigały się po szarawym niebie. Między nimi prześwitywało słabe słońce; tak słabe, że mogło być zarówno widziane, jak i domniemane. Pragnąłem zobaczyć te róże o czerwieni przejmującej, ludzkiej, ale to nie była ich pora. Coś przy kontenerach na śmieci połyskiwało, migało, wręcz mrugało porozumiewawczo. Zbliżyłem się, gdyż – przyznaję – spodziewałem się zbłąkanej monety. Nie przelewało mi się, a droga do własnej praktyki ginekologicznej wydawała się daleko poza orbitą najśmielszych myśli. Na srebrnym listeczku, który odnalazłem, widniało urwane Epi… Resztę dopowiedziałem sam. …vir. A w pałacyku mieszkała przecież tylko jedna rodzina. Ale jak do tego doszło? Jak w ogóle mogło do tego dojść?!? I kto był ofiarą tej trzyliterowej katastrofy? Kto w pałacyku zaraził się HIV? Mama potwierdziła moje najgorsze obawy. Wioskowy cyrk plotek już i do niej dotarł. Tą osobą była… - Powinieneś ją odwiedzić – przekonywała mnie mama – leży w… …wiedziałem, gdzie leży. Cokolwiek by jej nie dolegało musiała leżeć w niemodnie błękitnym Szpitalu Wojewódzkim. Była to wstępna faza, lecz Dorota cierpiała na pierwsze komplikacje. W zasadzie nie powinienem był się niczemu dziwić, krążyły bowiem słuchy o małej okolicznej epidemii (jakiś chłopak, imprezy, alkoholowe noce, a w ich efekcie kilka dziewcząt z ‘prezencikiem’). Szpital przypominał i wciąż przypomina więzienie i PRL. Niechętnie wskazano mi salę, w której przebywała. Jeszcze mniej chętnie wyjaśniono, z jakiego powodu. Teraz był to już pełny czteroliterowy kataklizm. Wystarczyła szczypta upływającego czasu, odrobina nieświadomości i język medycyny przemienił HIV na AIDS, tylko słowo, tylko dwie pary sprzymierzonych liter. Śmiertelnie proste, prawda? Zapukałem i wszedłem z niebywałą ostrożnością. Wchodziłem powoli, zatrzymany w czasie, zupełnie jakbym wpadł do czarnej dziury, albo do grobowca. Dorota leżała. Była nią bez wątpienia, jakkolwiek nie można już było dostrzec ani przeszłości, ani krzty czasu teraźniejszego. Żadnego światła w oczach. Niegdysiejsze blond loki schowała gruba warstwa szarej rdzy. Doskonale wiedziała, w jakim celu przyszedłem. Na początku wymieniliśmy uprzejmości, kilka wspomnień, także o tamtych wakacjach, co na moment ją ożywiło, przywróciło radościom dnia powszedniego, później jednakże milczeliśmy. - Jak to się stało…? – szepnąłem wreszcie. Nie odpowiadała. Patrzyła za to na kurz połyskujący w wirującej smudze światła, lżejszy niż najmarniejsza forma istnienia. Pielęgniarka, nie zapukawszy, wtargnęła głośno, krokiem ratunkowego pośpiechu, stawiając tackę z pigułkami na emaliowanym stoliku przy łóżku. Czułem, że moje dzieciństwo – morderczo przedłużane każdym wierszem, notką, opowieścią – kona. Skonało. Dłużej nie chciałem jej dręczyć. Tymczasem sama odezwała się nagle, pytając: - Czy ty dalej coś piszesz? Musiała pamiętać, jak niegdyś, za czasów podstawówki, pisywałem artykuliki do szkolnej gazetki, bo przecież o moich aktualnych tekstach nie mogła wiedzieć. Stworzyłem nawet song na półwiecze szkoły i chyba zdobyłem jakiś laur w gminie, lecz kto by o tym pamiętał. - Tak, czasami – odparłem. - Wspomnij mnie kiedyś… - powiedziała, choć przysiągłbym, że nie chciała tego mówić. Rzecz oczywista – chciałem ją pocieszać, wmawiać jaskrawą nieprawdę, nawoływać do walki, a mimo to nie mogłem znaleźć języka. Przytuliłem ją tylko do siebie i całe napięcie, ten dojrzały kobiecy smutek spłynął na mnie niczym lawa z od lat nieczynnego wulkanu. Tak. Żegnaliśmy się. Kilka miesięcy potem słyszałem pogłoski, że Dorota jest ponownie hospitalizowana z powodu zapalenia płuc. Z zapaleniem wygrała, ale z mięsakiem Kaposiego, po kilku kolejnych miesiącach, już nie. W popiele, jaki po sobie zostawiła, jarzyło się jedno kolorowe wspomnienie – tamtej kolonii w Ustce, głupawych wakacji, pierwszego najazdu na zmysły. Ach, wspomnienia. Inhibitory życia! Pałacyk opustoszał, lecz kolejne lato przetaczało się przez świat. Ogień okrutnych dni przewracał ludziom w głowach. Z róż w pałacykowym ogrodzie można było toczyć świeżą krew.