Deklaracja dostępności
Szymon Owoc - kategoria dorośli - proza - wyróżnienie
Psia dola Jest gdzieś w Polsce miasteczko, a miasteczka nie zasługują na swoje miano, kiedy wśród swoich części składowych nie mają chociaż jednej knajpy. Biorąc pod uwagę czynnik knajpowości, czy też, co może lepiej brzmi, wskaźnik wyszynków przypadających na mieszkańca można by dojść do wniosku, że mamy do czynienia z miasteczkiem całkiem dużym. Jednak tak nie jest, bowiem miejsce to jest prawdopodobnie ewenementem na skalę kraju. Od początku kryzysu w mieście trwa pat, w którym posiadacze lokali siedzą cicho i trwają w nadziei, że to nie oni padną pierwsi. I jakoś się kręci, chociaż, szczerze mówiąc, coraz gorzej. To nie jest ważne, nie tak naprawdę, nie dla tej historii. Niestety, nie ma w niej za wiele wybuchów, strzałów, trupów i śledztw. I z erotyzmem też słabo, nie to co wśród bestsellerów, które, jak chyba wielu ma nadzieję, będą nimi krótko. Rozważmy teraz kominek, albo, konkretniej, piecyk żeliwny, kozę, z tym że taką z szybką. Ta szczególna, którą weźmiemy na warsztat, szeroka bardziej jest niż krótka, a i owszem, ma szybkę, przez którą widać tańczące płomienie, które czynią to tego konkretnego dnia ze wzmożonym zapałem, gdyż nie przyszło im skakać po drewnie, czy też węglu – o nie, ich daniem dnia jest brykiet z trocin. A po takim tańczy się chyba najlepiej, choć krótko, za krótko. Może jeszcze o piecyku – jego prosty projekt pasował do miejsca w którym stał, nic w nim nie kusiło aby zbadać go organoleptycznie, może prócz wspomnianej wcześniej szybki, która jednak nie nagrzewała się za bardzo. Łatwo sobie taki piecyk wyobrazić, prawda ? Są jednak ludzie, którzy wyobrażać go sobie nie muszą, bowiem doskonale wiedzą jak wygląda. Jedną z takich osób jest Wiktor, który pewnego dnia, kiedy kryzys był wciąż czymś co kojarzyło się tylko z latami trzydziestymi, wpatrywał się w kozę z uporem. Porzucił próby nawiązania dialogu z barmanem, chociaż, trzeba przyznać, że za bardzo się nie starał. Robił to chyba z czystej kurtuazji, jako, że była to jedyna osoba, z którą w ogóle mógł podjąć rozmowę. Innymi słowy, knajpa stała pusta. I nic w tym dziwnego, przy temperaturze konsekwentnie spadającej w okolice minus dwudziestu stopni Celsjusza nawet najbardziej spragniony zastanowiłby się dwa razy przed wyjściem z domu. Nikt nie ma ochoty odmrażać sobie witalnych części ciała dla kufla piwa. Właśnie, kufle ! Należy tutaj wspomnieć, że owa knajpa, tak w papierach, jak i na szyldzie, tytułowała się pubem, a to obowiązuje. Kufli w niej były trzy rodzaje – klasyczna pół litrówka ze rżniętego szkła z uchwytem, szklanka pękata, acz wysoka, no i szkło do pszenicznych, wysokie i smukłe. Trzeba przyznać, że te ostatnie było rzadko używane, choć tego wieczora powinny być – Wiktor miał ochotę na pszeniczne i swoją zachciankę spełnił, jednak zignorował niepisane zasady odnośnie doboru naczyń, i pił w kuflu rodem z lat 70. Miał do nich sentyment, chociażby dlatego, że gdyby porucznik Borewicz nie pił wódki, piwo sączyłby właśnie z czegoś takiego. Otworzyły się drzwi, które, co wspaniałe, były tylko drzwiami, maźniętymi czarną farbą olejną i wysokimi na 2 metry. Nie przykuło to uwagi ani Wiktora, ani barmana, ponieważ klient stawał się klientem dopiero w momencie zamówienia czegokolwiek, do tego czasu był jedynie niesłusznie kręcącym się po lokalu natrętem. A nie zanosiło się aby w tym przypadku nastąpiło to szybko. Najpierw zdjęty został płaszcz, potem szalik i czapka, a na koniec rękawiczki. I wszystko wskazywało na to, że zaraz rozlegnie się sakramentalne niemalże, długie „Hmmm” zakończone porzuceniem wszystkich innych opcji poza Lechem Premium łamanym na Tyskie. A jednak to nie nastąpiło. - Kvasar raz, do szklanki, proszę – przybysz wysilił się na uprzejmość, a barman równie uprzejmie odkapslował, przechylił i nalał oraz odrzekł : -Pięć złoty – po czym otrzymał dziesięciozłotowy banknot i wydał wiadomą resztę, którą przybysz przyjął, schował do kieszeni zlokalizowanej w rejonie prawego pośladka, po czym usiadł przy barze. Tyle się zmieniło, że siedzieli we trójkę. Wiktor, wiedząc, że może, sięgnął po opał, otworzył drzwiczki pieca, wrzucił dwie kostki brykietu i drzwiczki zamknął, a piec na dole i górze rozwarł. Wrócił do kufla, i zaczął go oglądać, po raz setny tego wieczora, a chyba już po raz milionowy w ogóle. Należy tutaj przypomnieć, że na dworze temperatura wciąż spadała, osiągając właśnie wartości mniejsze od minus dwudziestu. Po takich wartościach trudno spodziewać się opadów śniegu, rację mają więc ci, którzy na zewnątrz spodziewają się jedynie wiatru. I palaczy, oczywiście, gdyby komukolwiek chciało się w taką temperaturę wyjść na papierosa. Wiadomo, że wtrącenie takie nie powinno być bezcelowe, te również takie nie jest. -Mogę zapalić w środku? - przybysz uśmiechnął się do barmana i sięgnął do płaszcza po paczkę mentolowych LM-ów i zapalniczkę, taką lepszą, benzynową. -W życiu nie wywietrzę tak, żeby szef nie poczuł – odpowiedział o tyle szczerze, o ile bezdusznie człowiek za barem. - Durne prawo, ale prawo. Przybysz ze smutkiem pokiwał głową, pokornie założył płaszcz i wyszedł na dwór, tymi samymi drzwiami, którymi wszedł przed chwilą. Wiktor zaczął przyglądać się smętnym resztkom piwa na dnie borewiczowskiego kufla, zastanawiając się, po jaką cholerę tutaj jeszcze siedzi. Rozważając na szybko powody, można wyróżnić dwa główne : primo – jest ciepło, secundo – jest piwo. A raczej było. Tkwiąc w kręgu tych rozważań, doszedł w końcu do wniosku, że wypadałoby zamówić kolejne. Już miał wstawać, kiedy znowu skrzypnęły drzwi i znowu pojawił się przybysz, niosąc coś na rękach. Gdy Wiktor zogniskował na tym „czymś” wzrok, okazało się być martwym psem. Zamarzniętym, martwym psem. Martwym psem. Psem. Zamarzniętym. -Martwy pies ? - jego ośrodek mowy w końcu się uruchomił – Człowieku, czemu tu wniosłeś martwego psa ? -Leżał pod drzwiami, to wniosłem. Musiał paść dosłownie przed chwilą, dziwne że tak skostniał szybko. – przybysz odparł zwięźle i na temat. - Miałem go tam zostawić ? -A czemu nie ? - wtrącił się barman – na takim mrozie nic by mu się nie stało, a tu co z nim zrobisz ? Rozmarznie, zaśmierdnie i będzie kłopot. -Mam go wyrzucić, jak już go wniosłem ? - przybysz autentycznie się zmartwił – Przecież pies to prawie jak człowiek, co, człowieka też byśmy wyrzucili ? -No ja bym człowieka nie wyrzucił. – odezwał się Wiktor – Ale w takim razie co zrobimy ? Rzeczywiście, jak rozmarznie, to zaśmierdnie. -Pochować na ogródku się nie da. Ziemia jest jak skała, poza tym, mam na zapleczu tylko małą saperkę.- rzeczowo wypowiedział się ten zza kontuaru. - Trzeba go wyrzucić, chociaż zgadzam się, niegodnie. -W sumie, to czemu by nie spróbować kopać ? Nie łudźmy się, nikt do knajpy raczej nie przyjdzie, mamy morze czasu. - zaproponował Wiktor, a w jego oczach zapaliło się coś na kształt zapału. -Ale nie mamy morza możliwości. – głos przybysza był tego zapału już niemal całkowicie pozbawiony. -Mogę wam dać tę saperkę, a na ogródku jest mnóstwo miejsca, żeby kopać, o ile wbijecie ją w ziemie. - zaoferował barman, i bez czekania na odpowiedź, poszedł na zaplecze szukać sprzętu. -Nazywam się Witek – powiedział Wiktor i podał przybyszowi rękę. -Irek – odpowiedział nowo poznany Ireneusz i odwzajemnił uścisk. - Jak się tutaj wychodzi na tył ? -O, tamtymi drzwiami – zostały mu wskazane drzwi tuż obok tych wejściowych, z tym że znajdujące się już na innej ścianie. Barman położył na blacie łopatę i dwa otwarte piwa. -Na koszt firmy, ja tutaj jednak postoję, może ktoś się przywlecze. -Dzięki – odparli niemal jednocześnie świeżo upieczeni grabarze i udali się na zewnątrz. Kontuar błyszczał, tak samo wszyscy przedstawiciele trzech wspomnianych wcześniej rodzajów szkła. Barman z nudów wycierał wytarty już wcześniej kufel, pies rozmrażał się leżąc przed kominkiem. Misja „grabarz” nie wracała od pół godziny i zaczynał być naprawdę ciekawy jej efektów. Odstawił kufel na półkę i wyszedł zza baru żeby dorzucić do ognia. Mimowolnie popatrzył na psa, i nagle go olśniło. Ruszył w kierunku drzwi, i dosłownie wypadł przez nie na dwór. Zobaczył dwójkę zafrasowanych ludzi, z czego jeden klęczał, i skrobał saperką ziemię, nie odnosząc specjalnych sukcesów. -Jest słabo – odwrócił się do barmana Ireneusz, który aktualnie stał – jak będzie nam to szło w takim tempie, to odpowiednią głębokość uzyskamy jutro o tej porze, plus minus pięć godzin. -A raczej nie zdołamy utrzymać takiego tempa, nawet kopiąc na zmianę. Nie w takich warunkach – dopowiedział podnoszący się z kolan Wiktor. -Gdyby dało się zmienić warunki ? - powiedział rozentuzjazmowany barman. -Jak zmienić ? Zamarznięty grunt, to zamarznięty grunt, nic nie poradzisz. - Irek zdawał się być mocno strapiony. -A gdyby go odmrozić ? Tak jak pies się odmraża przed kominkiem ? -W sensie co, odpalimy ognisko ? A potem kopać pod nim ? - Wiktor chyba załapał o co chodzi – Dałoby się, trochę by trwało, ale by się dało. Tylko trzeba by wynieść brykiet z pieca, taki, co już się pali. -Lepsze to niż to co teraz – przybysz wskazał na niespełna 10 centymetrowy, wyskrobany, dołek – przynajmniej dzięki ognisku nie będzie aż tak zimno. Knajpa została zamknięta na klucz, z psem w środku, ponieważ obecnie już trójka grabarzy stwierdziła, iż nie jest dobrze, gdy jest się przy kopaniu własnego grobu. Praca postępowała składniej, a dzięki co chwila donoszonemu czemuś mocniejszemu, rozmowy zaczęły się lepiej kleić. -I wyobraźcie sobie, że stoję na tym lotnisku, centralnie przy ludziach – to opowiadał kopiący aktualnie Ireneusz – W samych już tylko gaciach, a gościu do mnie z tekstem „Czy nie ukrywa pan niczego w odbycie ?”. - jego towarzysze nie posiadali się ze śmiechu – Jak tu się nie wkurzyć, no powiedzcie mi ? Na co im te wszystkie rentgeny, jak mnie muszą analnie egzaminować, tak czy siak ? - odłożył łopatę na ławkę, zdjął rękawiczki i odkręcił butelkę żytniej. - Co się gapicie, Marek, teraz twoja kolej ! - poklepał barmana po plecach, i rozsiadł się wygodnie. -Nie sądzicie, że tam w środku może już zalatywać stęchlizną? - zainteresował się Witek – Trochę biedaczek już tam leży. -Owszem, będzie z pięć godzin, ale chyba się jeszcze nie odmroził, szczególnie że przestaliśmy palić w środku. - zauważył barman - W ogóle, to to ognisko to było dobre tylko na pół metra, tutaj znowu trzeba skrobać. -Ale jest jakiś postęp, a powyżej metra pod poziomem ziemi kłaść ciała nie wypada – odezwał się Irek – a poza tym, że nie wypada, to po prostu nie można ze względów praktycznych, bo ziemia non stop pracuje. Jak się człowieka za płytko zakopie, to trumna z ziemi może wyjść, wystarczy, że mocniej popada. -W ogóle, to nie wierzę w tę historię o lotnisku. - stwierdził Wiktor – Nie mogli Cię tak do gaci rozebrać przy ludziach, a co dopiero, jak ty to... a... analnie egzaminować. -No, do gaci mogli, ale badali w osobnym pomieszczeniu. Ujmę to tak – Irek uśmiechnął się pod nosem – żadna kolonoskopia już nie będzie mi straszna. -Widzicie, jak ten świat się zeszmacił ? My tutaj, w ludzkim odruchu, kopiemy psu grób, a na lotniskach ludziom w tyłkach grzebią – powiedział zmęczony zaledwie kilkoma machnięciami saperki Marek, wcześniej znany jako barman. - Muszę sobie zrobić przerwę, bo nie wyrabiam. - Ciężka robota, co ? Masz, napijesz się, to się polepszy – podał mu butelkę Witek. Z wolna wschodziło słońce, świat nurzał się w czerwonej łunie mroźnego, zimowego poranka. Prace nad grobem przestały się posuwać już dawno, bowiem, w okolicach 70 centymetra nie było już komu kopać. Irek, Witek i Marek leżeli z głowami na nieschowanym na zimę ogrodowym stole, i tylko alkoholowi krążącemu w swoich żyłach zawdzięczali, że przeżyli tą noc bez odmrożeń i zamarznięcia. Owszem, byli na wskroś przemarznięci, ale nie aż tak, żeby umierać. Jako, że trudno o zarejestrowanie znaków życia na zewnątrz knajpy, zajrzyjmy do wnętrza. A tutaj wszystko powinno być takie samo jak na ogrodzie, zastygnięte w bezruchu. I pozornie tak było, gdyby nie psia powieka, która postanowiła się nagle otworzyć. A za nią poruszył się cały pies, z początku powoli i niezdarnie, ale wstał i przeszedł kilka kroków. Wbiegł za wciąż błyszczący, bo przecież od czyszczenia nieużywany kontuar, obwąchał zaplecze, podbiegł do obydwu drzwi i nie znalazłszy drogi ucieczki, zaczął szczekać. Minęła godzina, albo i godziny półtorej, zanim ktoś ze śpiących posłyszał szczekanie i zdołał je wyodrębnić ze swoich snów. A kiedy przebudzenie już nastąpiło, było zdecydowanie mniej chętne niż u psa, było to bowiem przebudzenie nad wyraz zwyczajne, ze snu do życia, takie codzienne i ze wszech miar obcykane. W końcu, nastąpiło u całej trójki, która popatrzyła po sobie niedowierzającymi spojrzeniami, aż w końcu barman odważył się powiedzieć: -Czy tylko ja to słyszę ? - trzeba przyznać, że twarz Marka była tego poranka twarzą, która mogłaby słyszeć głosy dostępne tylko dla siebie. Nikt z pozostałej dwójki mu nie odpowiadał. - Pytam się, czy tylko jak słyszę szczekanie psa w knajpie ? -Rzeczywiście, coś szczeka. Myślicie, że to możliwe ? - Wiktor przełamał się jako drugi. -Nie ma co myśleć, trzeba zobaczyć – Irek sięgnął po leżące na stole klucze, i ruszył w kierunku drzwi. Mocował się z nimi przez chwilę, ponieważ zamek i klamka przez noc zdołały lekko zamarznąć, jednak po kilu mocniejszych szarpnięciach drzwi ustąpiły i wybiegł zza nich średnich rozmiarów kundel, który nie spojrzawszy nawet na swojego oswobodziciela ruszył przez otwartą bramę całkiem na zewnątrz. -Ot, niewdzięczny. - stwierdził barman patrząc na wykopany przez nich dołek w ziemi – Mógł się chociaż dać przymierzyć.