Deklaracja dostępności
Marta Serwin - kategoria młodzież - proza - wyróżnienie
NEOTILIUS W pokoju było mrocznie. Ciemno nawet. W oknach wisiały ciężkie, grube zasłony sięgające mięsistymi falami aż do posadzki. W rogu stał zakurzony ludzki szkielet. Wzdłuż ścian ciągnęły się drewniane regały i szafy pełne przeróżnych okazów fauny i flory całego świata. Bukiety ziół zwieszały się z wyższych półek i zasłaniały stojące w głębi pudełka, słoiczki, butle i sakiewki o nieodgadnionej, dla zwykłego śmiertelnika, zawartości. Ale panem tego miejsca nie był nikt przeciętny. Na środku komnaty płonęło trzynaście białych świec ustawionych w okręgu przeciętym przez jedną, niepasującą do reszty, czerwoną i większą od innych. Zgaszoną. Przy okrągłym, nakrytym fioletową serwetą, stole ktoś siedział. W dłoniach migały rozkładane szybko karty, a na przeoranej głębokimi bruzdami twarzy, kładł się cieniem blask świec. Mężczyzna ubrany był w czarną, lśniącą szatę haftowaną w fioletowy wzór z run i gwiazd. Szybkim ruchem wyłożył na stół ostatnią kartę i uśmiechnął się złowrogim uśmiechem triumfu. Pozostawił wróżbę dokładnie tak jak wypadła i wstał. Z jednej z półek wziął fiolkę z tajemniczo wyglądającym rubinowym płynem. Potem zgasił wszystkie świece i na każdy z knotów nałożył odrobinę magicznego eliksiru. Wszedł w środek koła i dotknięciem dłoni na nowo zapalił płomienie. Zapłonęły zielonym blaskiem i zaszumiały niczym wiatr w gałęziach drzew. Szary, kadzidlany dym powoli unosił się ku sklepieniu. Mężczyzna usiadł na podłodze i zaciągnął kaptur na głowę. Przez dłuższą chwilę szeptał magiczne formuły w obcobrzmiącym języku. Gdy zamknął oczy ostatnia świeca, stojąca na wprost niego zabłysła białym, nieruchomym płomieniem. Nie przerywając szeptania monotonnym głosem zaklęć, mężczyzna spojrzał ponad to światło. Jasnoszara postać formowała się tam z dymu. *** Zmrok zapadł już dawno, gdy Agnieszka wracała do domu. Słabe uliczne latarnie oświetlały zaledwie niewielki fragment chodnika, topiąc resztę drogi w głębokim cieniu. Teoretycznie miejsce i pora nie były najbezpieczniejsze dla samotnej kobiety ubranej tylko w mocno wydekoltowaną bluzkę i mini spódniczkę, ale Agnieszka nie przejmowała się tym. Szła powoli zmęczona po całym dniu. Wokół było zupełnie pusto. Nagle zdało jej się, że gdzieś po jej prawej stronie przemknął czarny kształt. Odwróciła głowę, ale nie dostrzegła niczego. Pod ścianą bloku rosły gęste krzaki bzu. Mimowolnie przyspieszyła kroku. Przywidzenie czy nie, nie warto ryzykować. Po chwili czarny kształt ponownie mignął jej w polu widzenia. Może to zmęczenie, a może…? Nie obejrzała się za siebie. Za moment wejdzie na zamknięte osiedle, zatrzaśnie furtkę i problem się rozwiąże. Nie zatrzymując się otworzyła torebkę i zaczęła przeszukiwać jej zawartość w poszukiwaniu kluczy. Znalazła je, wyjęła i zasunęła suwak. Gdy znów spojrzała na drogę, mało nie krzyknęła. Czarny kształt stał na chodniku o dwa kroki przed nią… Wróć. Nie mroczny cień, ale kot. Czarny kot, nic więcej. Agnieszka odetchnęła z ulgą. Siła wyobraźni. Chciała ominąć kocura, ale zaszedł jej drogę. Usiadł tuż przed jej stopami. Schyliła się by go pogłaskać i natychmiast cofnęła rękę, gdy kot zwrócił na nią swe błyszczące zielone oczy. Przestraszyła się. Właściwie nie wiadomo dlaczego. Ale w spojrzeniu kocich oczu było coś strasznego. Coś tak po prostu, po ludzku, złego. Agnieszka stała zaskoczona i zdrętwiała ze strachu. Czarny ogon, niczym ogon pantery, zaczął delikatnie kołysać się na obie strony, oczy zapłonęły silniejszym blaskiem… *** Czarnoksiężnik wpatrywał się w mglistą, zawieszoną nad płomieniem świecy, postać. Cel – być nieśmiertelnym. Droga – morderstwo. Czy warto? - Warto, pani – rzekł. Śmierć ledwo zauważalnie skinęła głową i zaczęła się rozmywać. Gdy znikła, świece, jedna po drugiej, zaczęły gasnąć. Czarnoksiężnik siedział teraz na posadzce swojej komnaty w całkowitej ciemności i ciszy. Będzie pierwszym, któremu się uda. Pierwszym, który znalazł sposób. A przecież wystarczyło tak niewiele… Wystarczy zabić. Zabić swoje dziecko. Roześmiał się. Czy to takie trudne jeśli nawet nigdy się tego dziecka nie widziało? Jeśli to dziecko jest już dorosłe? W końcu ma już trzydzieści lat. Nie, więcej. Trzydzieści pięć? Nie pamiętał kiedy dokładnie urodził się ten bękart. Matką była zwykła dziwka wynajęta pewnego słotnego dnia na jakiejś leśnej drodze. Umarła zresztą zaraz po porodzie, a dziecko… Ktoś tam je przygarnął. To chyba była dziewczynka. Tak mówiły karty. Nie wiedział, co działo się z nią później. Nie interesowało go to. Aż do teraz. Teraz z bękarta stała się szansą. Na moment na jego wargach znów zagościł okrutny uśmiech. Potem twarz czarnoksiężnika gwałtownie stężała, ciało znieruchomiało, zwolnił oddech. A chwilę później na podłodze nie siedział już mężczyzna w czarnym płaszczu, ale czarny kocur o świecących zielenią oczach. *** Agnieszka dotarła wreszcie do domu. Zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie plecami. To było zdecydowanie zbyt wiele jak na jej nerwy. Od tygodnia, co noc, śnił jej się człowiek w czarnym płaszczu. Horror. A teraz ten kot. Czarny i bez wątpienia zły. Co będzie dalej? - Nic nie będzie – powiedziała sama do siebie. Nie wierzyła we własne słowa. Już pierwszej nocy, gdy śnił jej się czarnoksiężnik, była pewna, że to dopiero początek czegoś strasznego. Nie potrafiła sprecyzować swoich przeczuć, ale czuła wyraźnie, że coś złego zbliża się szybko i nieubłaganie. Chciała łudzić się, że to nieprawda, że to zwykły koszmar senny jakich wiele, ale rozumiała, że oszukuje samą siebie. Dlatego tak bardzo przestraszyła się cienia w krzakach, a później czarnego kota. Może tylko jej się zdawało, że to uosobienie zła? Może to tylko wynik nadszarpniętych snami nerwów? Powoli uspokajała się. Mogła już spokojnie oddychać, krew pulsująca w skroniach zwolniła tempo. I wtedy rozległo się pukanie do drzwi. Agnieszka odskoczyła od nich gwałtownie, o mało co nie krzyknęła. „Spokojnie, koty nie pukają do drzwi – pomyślała. – To Karolina albo sąsiad spod siódemki…”. Zaraz jednak przyszły obawy. Było w pół do dwunastej. Z bijącym sercem podeszła do drzwi i spojrzała przez wizjer. Zachwiała się i oparła o ścianę. Na korytarzu stała postać w czarnym płaszczu. Spojrzała raz jeszcze. Postać stała bliżej, z odrzuconym na plecy kapturem. Zimne zielone oczy o pionowych źrenicach patrzyły prosto na nią. Na wargach błądził delikatny, ale nieprzyjemny uśmiech. Agnieszce pociemniało lekko przed oczami, krew zaszumiała w głowie i kobieta osunęła się, po ścianie, na podłogę. W tym momencie zamek szczęknął dwukrotnie i drzwi powoli się otworzyły. Czarnoksiężnik przekroczył próg mieszkania, zamknął za sobą drzwi i czarem zablokował zamki. Przyjrzał się kobiecie. Siedziała pod ścianą, blada i chyba nieprzytomna. Po chwili otworzyła jednak oczy. Patrzyła gdzieś w dół, nie widząc stojącego przed nią człowieka. Z trudem zaczęła podnosić się z podłogi. Uśmiechnął się lekko i skłonił. - Czarnoksiężnik Neotilius do usług szanownej córeczki – wyszeptał. Spojrzała na niego. I z powrotem osunęła się na ziemię. Tym razem już naprawdę bez świadomości. *** Neotilius zapalił świecę i przesunął zakrwawiony nóż przez jasny płomień. Obok niego leżało nagie, pokryte krwawymi symbolami, ciało Agnieszki. Krew wciąż płynęła z głębokiej rany na szyi – śmiertelnej rany. Długo to trwało nim kobieta w końcu zadławiła się krwią. Nieświadoma tego, co się dzieje, walczyła i przeciągała swoje odchodzenie. Była silna, bardzo silna. I bardzo chciała żyć. Ale Neotilius miał czas. Spokojnie czekał aż ustaną charczący kaszel, krztuszenie się i chwytany ze świstem oddech. Aż kobieta utopi się we własnej krwi. Wreszcie znieruchomiała. Po kilkunastu minutach ciężkiego, bolesnego umierania. Nie współczuł jej, nie czuł się winien. Czuł tylko smak zwycięstwa. Zapalił trzynaście stojących wokół nich świec i, szepcząc zaklęcia, zamknął oczy. Czternasta, czerwona świeca zapłonęła sama, a z dymu powstała zwiewna postać Śmierci. - Witaj – usłyszał czarnoksiężnik i otworzył oczy – Spełniłeś zadanie – starał się ukryć złośliwy uśmiech. Nie bardzo wyszło. – Myślisz, że dobrze postąpiłeś? Na moment zapadła cisza. Był pewien, że dobrze postąpił. - Mylisz się, mój drogi – Śmierć lekko pokłoniła się przed nim. – Pani Czasu do usług jego wysokości, Czarnoksiężnika Neotiliusa – wyszeptała. Znikła w ułamku sekundy. Rozejrzał się. I wtedy ich zobaczył. Rycerze Śmierci. Kosiarze. Trzynaście białych widm szkieletów odzianych w białe, przegniłe szaty. Ostrza kos, w upiornych czerwonych błyskach, odbijały światło świec. Nagle ściany komnaty zamazały się i znikły pozostawiając po sobie tylko szarą, nijaką pustkę. Neotilius stał jak odrętwiały pośród niej, otoczony przez zastęp Kosiarzy. Jeden z nich wystąpił z szeregu, zbliżył się do czarnoksiężnika i samym tylko czubkiem kosy przesunął po gardle mężczyzny. Ten, oszołomiony, przecisnął dłonie do rany. - Kłamcy! – wyszeptał krztusząc się krwią. - Witamy w piekle, panie…