Deklaracja dostępności
Biblioteka
W dusznej i dość przestronnej sali zgromadziło się tego dnia kilkadziesiąt osób. Dla miasta, w którym podniosła uroczystość miała miejsce, było to najważniejsze wydarzenie, od chwili otwarcia najnowszego sklepu uznanej marki, przy jednej z głównych arterii tej lokalnej metropolii. Zdarzenie to miało miejsce ledwie przed tygodniem i reklamowane było jako najdonioślejsze w historii miejscowości. Jednak o patosie tej wielkiej chwili szybko zapomniano, gdyż widza, konsumenta czy spłaszczając sprawę - lud, trzeba było nakarmić czymś nowym. - To nie są czasy dla starych mistrzów... Dla jakichkolwiek mistrzów w ogóle – myślał sobie siedzący przy szczelnie zamkniętym oknie, Dziennikarz z kilkunastoletnim stażem. - Ale cóż... kto mistrzów nie pamięta, mistrzem nie zostanie – prowadził dalej swe rozważania publicysta, z minuty na minutę nie kryjąc swego znużenia uroczystością. Na twarzy malował mu się jedynie ironiczny uśmiech z wyraźnie słodko-gorzkim zabarwieniem, potęgowanym widokiem otaczających go ludzi. Siedzącym wokół niego personom, przyglądał się ze swoistą mieszanką życzliwości i politowania. Z jego filozoficznych konstatacji, wyrwał go głos jakiegoś dziennikarza, piszącego podobno do działu kulturalnego miejscowej gazety. - Jest świetny! No, boski! Wspaniały! Prawda? Wyrwany z rozmyślań nasz bohater, obdarzył swego kolegę po fachu, życzliwym uśmiechem, którym próbował zatuszować fakt, że nie wiedział, o co dokładnie chodzi swemu niedoszłemu rozmówcy. Ze zwykłego znudzenia tylko, wynikało, że nie poprosił o powtórzenie słów, które do niego skierowano, a jedynie odpowiedział: - Tak... Tak. Z pewnością. Ma pan rację... Strasznie tutaj gorąco. Można otworzyć okno? Dziennikarz miejscowej gazety obdarzył swego rozmówcę spojrzeniem, którym nie krył swego oburzenia z powodu tejże, jakże bulwersującej propozycji. - Panie Ka… Hmm... jakoś nigdy nie mogę zapamiętać pańskiego nazwiska... Panie... - Nazwiska nie grają roli, mości Marceli Paparadzki – odrzekł prędko cyniczny dziennikarz, dając do zrozumienia swemu rozmówcy, że pamięta nie tylko jego nazwisko, ale i coś więcej. Chwila milczenia i namysłu została przerwana przez próbującego unieść się w ekstazie lokalnego dziennikarza: - A więc panie... Jakby tam panu nie było, to powiem, że... Ma pan na imię Józef? - Jak każdy – odrzekł niemal już śpiący Dziennikarz, u którego trudy uroczystości odciskały się chyba w największym stopniu, spośród zgromadzonych na sali. Jednak lokalny publicysta nie zauważył żadnej aluzji w słowach rozmówcy, a jego stwierdzenie uznał za skutek przemęczenia. Tak więc rozpoczął od nowa swój wywód: - A więc panie... Pańska propozycja... Powiem to tak: pomysł dotyczący otworzenia okna w tejże chwili, jest dowodem na ignorancję i bezczelność wobec naszego wielkiego gościa, wielkiego pisarza. Okno?Otworzyć?! I nie życzę sobie takiego zachowania. Nie życzę, bo to obraźliwe dla naszego wielkiego gościa. Czy pan mnie słucha?! Ostatnie słowa, wypowiedziane dość głośno, wybiły Dziennikarza ze stanu amoku i wyraźnie, choć chwilowo, pobudziły go. - Wiem, wiem. Ma pan całkowitą rację – odpowiedział. Nie spodziewał się wprawdzie, że sprawa otwierania okien, może posłużyć za przyczynek do wykładu na temat szacunku do kogokolwiek, a już w szczególności do znajdującego się na sali „wybitnego gościa”. Ale cóż... Dowiedział się przynajmniej czegoś nowego o możliwościach człowieka. - „Traktat o oknach” - to jest pomysł. Jak to w przypływie emocji łatwo stworzyć dzieło, o którym można powiedzieć, że jest nowatorskie, choć geniuszu w nim mniej niż książek w tej bibliotece – podsumowywał swe przemyślenia. Dziennikarz. Otóż istotnie, uroczystość odbywała się w wielkiej sali bibliotecznej, a raczej w pomieszczeniu, które funkcje takie spełniało przed laty, a obecnie przeznaczone było do zgoła odmiennych celów. O przeszłości tego miejsca, miała zaświadczyć jedynie, znajdująca się tutaj stara szafa, o której istnieniu jakby nikt nie wiedział, bo każdy przechodził obok niej, nie skrywając nawet swego braku zainteresowania tym szacownym meblem i sądząc po oprawach, jeszcze szacowniejszymi i bardziej steranymi upływem czasu, książkami. Otóż właśnie ten element wystroju wnętrza przyciągnął uwagę skromnego Dziennikarza. Wstał – po raz pierwszy tego dnia przejawiając w swym zachowaniu energię i dawkę animuszu – i podszedł do szafy bibliotecznej, w której osadzony na książkach grubą warstwą kurz, dziwnie kontrastował z kiczowatym i „doprowadzonym do połysku” wystrojem sceny. Zniszczona oprawa „Wielkiego testamentu” Villona – napis: „Witamy wielkiego pisarza w naszym kochanym mieście”, poszarpane wydanie „Rozmyślań” Marka Aureliusza – przemawiający akurat Dyrektor Biblioteki, niekryjący swego entuzjazmu na widok gościa., „Cierpienia młodego Wertera” - rozłożyste bukiety kwiatów, specjalnie zarezerwowane dla najważniejszej osoby tej uroczystości. Obrazy te, raz jeden, raz drugi, przewijały się na przemian przed oczami Dziennikarza. - O! Widzę tutaj jedynego gościa, którego mogę nazwać „swoim gościem” - powiedział życzliwie jakiś starzec, zwracając się do publicysty. - Mógłby pan ująć to trochę jaśniej...? - Pracowałem tutaj do niedawna...Śmierć biblioteki, moją śmiercią.... Ale cóż poradzić? My młodzi – mówił, pomimo, że przejawiał oznaki tego, co już nasi przodkowie nazywali „Boskim szaleństwem stulatków” - wiemy mniej więcej, o co chodzi na świecie... Chociaż... Nawet, jeśli nie wiemy, to przynajmniej staramy się. Właśnie tak – tacy młodzi jak ja czy pan... Próbujemy – kontynuował starzec, szeroko rozkładając przy tym ręce. - Być może, wszystko być może... - odpowiedział Dziennikarz. Przez chwilę, obaj stali w milczeniu aż wreszcie odezwał się staruszek: - Niech pan sobie wyobrazi, że gdy wyrzucano mnie z pracy w tym miejscu, zawsze posługiwano się tym samym argumentem. Zaczęła się wojna powiedziano: „Pan za dużo chciałby wiedzieć o sobie”. Wtedy dodano jeszcze: „ A tymczasem, trzeba dowiadywać się jak najwięcej o wrogu”. Pomyślałem, że żadnych wrogów raczej nie mam, ale zaakceptowałem tę decyzję. Po kilku latach, wróciłem na posadę, bo „przyszli” Ci, którzy mieli być chyba owymi adwersarzami sprzed kilku lat. I co? Wyrzucono mnie, bo: „Pan za dużo chciałby wiedzieć o samym sobie”. No i oczywiście dodano owe magiczne: „A tymczasem, trzeba dowiadywać się jak najwięcej o wrogu”. Moi wrogowie woleli ode mnie moich (swoich także) wrogów. Kiedy czasy zmieniły się, tzn. Do biblioteki napłynęli wrogowie (tak mi się zdawało) tych, którzy mnie wyrzucili, wróciłem, a Ci... wyrzucili mnie podając taki sam powód jak poprzednio, z tym, że dyskretnie pominęli fragment o wrogach. Ach czasy się zmieniają – pomyślałem sobie, skoro ominęli tę formułkę. - Nic nie rozumiem. Już kompletnie nic nie rozumiem. - Ależ rozumie pan aż nadto dobrze. Życie ludzkie przypomina schodzenie bądź wchodzenie po schodach. Aby przesunąć się w którąś stronę, tylko raz stajemy na jednym schodku, bo przechodzimy na kolejny. Wprawdzie, po schodach tych możemy przechodzić jeszcze wielokrotnie, to jednak zawsze będzie to nowe „przejście” i nowe stąpanie po każdym z tych stopni. To proste. Życie to po prostu zdarzeń wyrwanych z kontekstu dłuższej opowieści, której sensu, tym samym, nigdy dociec nie zdołamy. Ale dość patosu, bo jego nadmiar, jak i nadmiar wszystkiego, jest mocno niestrawny. - Może ma pan rację... - powiedział Dziennikarz. W tym jednak momencie, publicysta spojrzał jeszcze na trzymane w ręku, stare wydanie „Rewizora”, po czym zwrócił wzrok na scenę, na której do mikrofonu podchodził właśnie główny bohater uroczystości. Dziennikarz, rzucił tylko do starca: - Przepraszam pana, ale muszę wrócić na miejsce - po czym pospiesznym krokiem, udał się w kierunku swego krzesła stojącego przy wielkim oknie. A kimże był ów „wielki gość”? Jakiś pisarz, który przed kilkoma miesiącami napisał powieść, którą tworzył (może to zbyt wielkie słowo, ale przyjmijmy takie nazewnictwo) bez większych ambicji. Jednak jeszcze raz okazało się, że nie chodzi o walory dzieła, tylko o to, czego potrzebują „masy”, a „masy” zawsze potrzebują czegoś masowego, czyli niezbyt mądrego. Dziennikarz zaczął przypominać sobie recenzje w prasie na temat książki autorstwa „wielkiego gościa”: „Cały kraj oświat (to już megalomania – myślał) oszalał na punkcie powieści... (Dziennikarz nie pamiętał tytułu) autorstwa... (publicysta nazwiska autora zapamiętywać nie zamierzał). Najlepsza powieść w kraju, od lat”. To nic, myślał dziennikarz, że poza miejscowością rodzinną Wielkiego Pisarza i kilkunastoma tytułami podrzędnej, w gruncie rzeczy, prasy (i jej czytelnikami oczywiście) fascynującej się tym tematem, nikt nie słyszał o książce tegoż stojącego przy mikrofonie jegomościa. „Świat oszalał na punkcie tego hitu?” - dziennikarz przypomniał sobie inne recenzje na temat dokonań Wielkiego pisarza. - Świat się coraz mniejszy staje – okrojony zostaje do artykułu w jakimś czasopiśmie, a ludzie pogrążają sie w swym szaleństwie – nie potrafiliby przywołać do życia robaka, a bogów stwarzają tuzinami – myślał Dziennikarz. I znów sen zaczął morzyć publicystę, choć tenże próbował jakoś „wytrzymać'. Zaczęła się część zatytułowana jako” „Pytania do twórcy”. Uśmiechnięty i stojący obok swej równie entuzjastycznej małżonki pisarz, wydawał się gotowy oświetlić swym erudycyjnym blaskiem, zastęp prowincjuszy. - W wielu kręgach, mówi się, że ma pan spore szanse na Nagrodę Nike, Goncoutów lub Paszport „Polityki” - pytał Dociekliwy publicysta. - Czy to angielskie słowo? - „zabłysnął” Wielki Pisarz. - Które? - No, to Goncourtów. Pytam, bo muszą Państwo wiedzieć, że moja żona świetnie zna angielski. Prawda? - spytał małżonkę. - Oh, oui – odpowiedziała rozpromieniona niewiasta. - A nie mówiłem? A nie mówiłem? Świetnie zna angielski. Skonfundowani dziennikarze nie wiedzieli, co odpowiedzieć wobec wywodu „szanowanej postaci”, tak więc inicjatywę przejął Dyrektor Biblioteki.: - Och, świetnie! Naprawdę świetnie! - zakrzyknął, co w istocie znaczyło tyle, że nic nie powiedział. Z nieskrywanym uśmiechem, Dziennikarz spoglądał w stronę Dociekliwego Publicysty, który to, słuchał właśnie swego przełożonego, dającego mu skrócony wykład na temat nagród literackich, myślał zapewne cyniczny obserwator zdarzeń. Zadawał sobie tylko pytanie, w jaki sposób owa stojąca na scenie postać, ma zdobyć wyróżnienie jakiekolwiek, a co dopiero, o jakich wspomniał Dociekliwy Publicysta. Ale cóż.. Gdy dziennikarze ochłonęli, zaczęli na nowo ochoczo dociekać tajemnic osobowości Wielkiego Pisarza. I tutaj zaczęło się: bohater uroczystości, każdą odpowiedź zaczynał od słów: „No, więc ja chciałem...” a gospodarze spotkania wpadali w euforię, nie zwracając uwagi na to, że „świetny twórca” mówi to samo po raz szósty w ciągu ostatnich pięciu minut. - Niektórzy krytycy dostrzegają w pańskiej, jakże psychologicznej powieści, wręcz egzystencjalne konteksty, których pełne zrozumienie możemy odnaleźć dopiero po całkowitym katharsis, które odbywa się w każdym z pańskich dzieł – wypowiadał się Dociekliwy Publicysta, we właściwym sobie, wścibskim tonie. Stwierdzenie: „w każdym z pańskich dzieł” było samo w sobie trochę na wyrost, zważywszy na fakt, że to pierwsza książka tego autora. Po kilkunastu minutach, pytania zaczęto kierować do małżonki Wielkiego Pisarza. Jednak w tym momencie, Dziennikarza zmorzył sen, w którego dusznych oparach, pogrążył się w pełni. Od tej chwili utracił świadomość, co jest jawą a co snem, co ułudą i przywidzeniem a co pozbawionymi oniryzmu faktami. Słyszał jakby w oddali, wypowiadane ze śpiewnym akcentem słowa jakiegoś dziennikarza, skierowane do „Szacownej małżonki”: - Gdyby była pani aktorką, którą z włoskich postaci historycznych chciałaby pani zagrać? - Kleopatrę – odpowiadała bez namysłu rozradowana kobieta, po czym sala wybuchła śmiechem, wznosząc chóralne okrzyki: „Świetny żart. Świetny.” Jednak dziennikarz, nie wiedział już, czy to, co słyszy rozgrywa się naprawdę, czy gdzieś już nie był świadkiem podobnej rozmowy. Bo takie dziwne przeczucie właśnie mu towarzyszyło. Scenariusz ten powtarzał się, co chwila, a w umyśle publicysty pulsowały powracające jak mantra, słowa: - Gdyby pani była...? - Kleopatrę. - Gdyby była pani...? - Kleopatrę. - Nic już z tego nie rozumiem – mamrotał Dziennikarz. Zupełnie nic. Przez głowę publicysty przewijały się tylko rozmaite znane mu motywy, których pochodzenia, w rozpalającej jego głowę feerii barw, obrazów, znaczeń, kontekstów i cytatów, nie mógł odgadnąć. - „Nie pytaj, kędy hoże dziewki, idą stąd i na jakie brzegi...”, które to słowa zostały zakłócone przez kolejne: „Dawna róża trwa ...” Jednak znów na jeden pomysł nakładał się kolejny, tworząc istną niezrozumiałą kakofonię: - „Szalony jestem tylko...”, - „To była szefie piękna...” i te niedokończone słowa jako ostatnie przewinęły się przez jego głowę, gdyż poczuł na swoim ramieniu czyjąś dłoń, która energicznie nim potrząsała. - Niech sie pan obudzi!!! Pan by się opanował... z szacunku do tej swojej ludzkości. No... Dziennikarz był do głębi zdziwiony furią, w jaką wpadł publicysta działu kulturalnego lokalnej gazety, ale nie odezwał się do niego, a jedynie obdarzył go, jak i siedzących wokół ludzi, swym zaspanym spojrzeniem. Z trudem spojrzał na scenę, na której „małżonka wielkiego gościa” wesoło szczebiotała na temat potrzeby rozrywki w życiu ludzkim. Swoje głębokie przemyślenia opierała na swoich, jakże przejmujących doświadczeniach. „Temat godzien wyrwania człowieka ze snu – myślał Dziennikarz. Wyjrzał jednak przez okno w nadziei, że zobaczy coś, co może pobudzi go do żywego. No i doprawdy, widok, jaki ukazał się jego oczom był bardzo niezwykły w swej zwyczajności. Otóż, ujrzał cmentarz, leżący po drugiej stronie ulicy oraz grupę żałobników pokonujących bramę nekropolii. - „Biblioteka – cmentarz: na tym małym obszarze, jakże „świetne zestawienie” - myślał Dziennikarz - „Jedno uzupełnieniem drugiego? Jak zwykle, prędko pogubiłem się w tym. Nie wiem...” - jego błądzący wzrok przykuł idący starzec, ten sam, który rozmawiał z nim jakiś czas temu. - „Szkoda, że wyszedł. Jeszcze chciałem z nim zamienić słowo”. Uznał, więc, że swoje rozmyślania należy przenieść w rejony mniej odległe od sceny, na której działy się jakieś nowe zdarzenia. Otóż, właśnie na słowa Dyrektora Biblioteki: - Niech pan teraz powie coś na temat naszego gościa – skierowane do swego zastępcy, tenże zareagował w alergiczny sposób, opierając się ze wszystkich sił: - Nie, nie. Pan to zapewne zrobi lepiej. - Nie! No, niechże pan mówi. Tak ładnie potrafi pan nastrój wprowadzić. Mów pan!!! - Nie!!! Niech pan zacznie. - Nasz gość nie ma czasu na nasze swary... Proszę pana oto, aby pan zaczął. - Ale nie! Oddaję panu głos. I tak oto waśń owa trwałą w najlepsze i nikt ostatecznie nie uczcił we właściwy sposób gościa. W tym też momencie Dziennikarz chwycił za pióro uznając, że powinien dzisiejszą uroczystość w jakiś sposób uczcić słowami. Pisał szybko i energicznie, podczas, gdy ceremonia zaczęła powoli wchodzić w swoją schyłkową fazę. - Wiemy, że pokochał pan nasze miasto w czasie swojej kilkugodzinnej wizyty. Czy zamierza pan w swoich kolejnych dziełach (a domyślam się odpowiedzi) nakreślił obraz naszej miejscowości, swoim mistrzowskim piórem? - Po pierwsze piszę długopisem - nie piórem. Po drugie, na razie myślę o ekranizacji mego dzieła, a poza tym to... być może niezły pomysł. Nawet potrafiłbym odwzorować pańską postać... (tu zwrócił się do Dyrektora Biblioteki). Pan jako sfrustrowany trzydziestolatek? i... i...To byłaby książka!!! Świetnie. To jest dopiero pomysł. - Tak! Cudowne! Oryginalny i ambitny pomysł – zakrzyknął Dyrektor Biblioteki. - Skoro przejawia pan tak wysokie zdolności improwizacji, może zechciałby pan przytoczyć nam fragment utworu o naszym mieście, który już kiełkuje zapewne w pańskim umyśle – pytał jakiś dziennikarz. - Teraz? W tej chwili? - Jeśli można... - No, więc ja chciałem... Nie! Co? Czy ja dobrze słyszę?! Czuję się urażony! I to do głębi! - grzmiał „wielki gość” - Chcecie, żebym się tutaj przed wami popisywał?! Objazdowy cyrk, co?! Otóż nie! Nic nie powiem o waszym mieście. - On tylko tak powiedział z szacunku do pańskiego dorobku – próbował ratować sytuację Dyrektor. - Nie!!! Wychodzimy! Koniec uroczystości! - W taki sposób obrazić człowieka – odezwał się do Dziennikarza kolega po fachu. - Tak. Ciekawe, co go tak w tym zabolało? - myślał Dziennikarz, nie mogący wyraźnie powstrzymać się także w tej chwili od swego cynicznego spojrzenia na sytuację oraz takiegoż uśmiechu. Na sali tymczasem powstał tumult, rwetes i bałagan. Wszyscy biegali bezładnie przerażeni. Na rzekomo nietaktownym dziennikarzu omal nie doszło do linczu. Tylko Dziennikarz siedział spokojnie i w milczeniu kończył swój artykuł. Z czasem sala zaczęła wyludniać się, a opuszczający ją ludzie zostawili po sobie spory nieład. Gdy Dziennikarz skończył pisać, siedział jeszcze przez chwilę w milczeniu spoglądając na jedyny przedmiot, który oparł się bałaganowi i tumultowi biegających jeszcze kilka minut temu w tę i we w tę ludzi - była to szafa z książkami. Siedział samotnie w sali i można powiedzieć, że spoglądał na mebel z podziwem. Powoli wstał, podszedł do szafy, chciał wziąć jedną z książek, lecz po chwili zrezygnował i ze smutkiem w oczach „poklepał” szafę w taki sposób, w jaki robimy to żegnając się z człowiekiem, bliską nam osobą. Wolnym krokiem Dziennikarz opuszczał pustą salę biblioteki. Zostawiał za sobą przerażającą ciszę rozbrzmiewającą w pustej sali. Wyszedł na korytarz, na którym wszyscy biegali rozgorączkowani. Zastępca Dyrektora Biblioteki „wyżywał się” na swoim przełożonym, choć dotychczas sprawiał takie wrażenie, jakby nie chciał brać odpowiedzialności za powodzenie imprezy, ani też zbytnio się w nią angażować. Ale kiedy to człowiek zaczyna przejawiać swe zainteresowanie, napędzając swoje życie...? Jakież motywacje nim kierują...? - Coś podobnego – szeptał sam do siebie Dziennikarz. To była doprawdy piękna katastrofa – rozmyślał Dziennikarz. W tłumie gorąco dyskutujących ludzi dostrzegł swego przełożonego, redaktora gazety, do której pisał. Na jego widok wyraźnie pobudził się i zaczął go wywoływać. - Panie Mardak! Tutaj! Proszę pana! Redaktor usłyszawszy wołania Dziennikarza pracując silnie łokciami popchnął kilka osób i wydostał się z „okrążenia”. - Panie Mardak! - Nie! Teraz ja mówię – od razu podniósł głos na felietonistę. - Ale panie... - Nie! Powiedziałem nie!!! Niech mnie pan wreszcie posłucha. Proszę mi nie przeszkadzać, gdyż właśnie prowadziłem ważną dysputę na temat przykrego zajścia, a tutaj przychodzi pan, impertynencko krzyczy w moją stronę i wyrywa mnie z dyskusji. Tak nie można. - Przepraszam, ale chciałem powiedzieć, że mam już napisaną notatkę z uroczystości. Mógłbym to panu trochę przybliżyć. - Nie mam w tej chwili czasu. - Ja jednak będę nalegał, gdyż uważam, że powinien sie pan z tym, choć pobieżnie i częściowo zapoznać. Nie czekając na odpowiedź, który uznał już, że dalszy spór nie ma sensu, Dziennikarz zaczął streszczać to, co napisał podczas uroczystości: - Tym razem, napisałem opowiadanie, nie felieton, choć uważam, że jest ono godne uwagi i liczę na to, że zostanie wydrukowane w naszej gazecie. Usłyszawszy słowo „naszej” Redaktor wyraźnie skonfundowany, nerwowo rozejrzał się wokół siebie. - Jak pan wie, szukam tematu do mojej książki. Chciałbym ją wydać, bo jak już kiedyś mówiłem, swój zawód traktuję dość tymczasowo. Poza tym, w tym, co napisałem – kontynuował Dziennikarz – można miejscami odnaleźć elementy wręcz eseistyczne, choć trudno opowiedzieć, o czym jest dzieło. Uważam jednak, że utwory, których nie można streścić w wielu słowach są najlepsze. Ale przejdźmy do sedna... Dziennikarz obserwujący dość krytycznym okiem uroczystość, którą ma opisać, większą część swej pracy poświęca przemyśleniom i refleksjom na temat siły tak zwanej kultury wysokiej i jej przewagi nad złudną potęgą kultury masowej. Bohater rozmyśla nad losem i sensem życia człowieka oraz nad tym, co każdy z nas może po sobie zostawić, tak, żeby zostać zapamiętanym, ”unieśmiertelnionym” poprzez istnienie w swych dziełach i dokonaniach. Pyta o sens tej nieśmiertelności w obliczu „masowości”. Dziennikarz dochodzi do dość pesymistycznych konkluzji, choć snuje, paradoksalnie, także taką wizję, która nie jest pozbawiona mimo wszystko pierwiastków optymizmu i nadziei. I... i to było na tyle ... Najtrudniej mówić o swoim dziele. Redaktor milczał, tak więc Dziennikarz próbował ciągnąć dalej: - Wiem, że być może za dużo w tym dość nachalnego dydaktyzmu. Zdaję sobie również sprawę, że chwilami nie uniknąłem pretensjonalności, ale całość działa, nie jest całkiem zła... Uważam, że jest to dość dobry utwór i godzien pańskiej uwagi, choć doskonale wiem również, że stać mnie być może na więcej i potrafię napisać coś „większego”. Jednak tekst ten powstawał w sporym pośpiechu, a do tego byłem bardzo znudzony i zmęczony przyglądając się tej uroczystości... Poza tym... - Dobrze, dobrze. Dość! - przerwał Redaktor. Nie możemy się oszukiwać. Nie chciałem tego dzisiaj panu mówić, ale skoro pan nalegał... Pańskie ciągłe rozpatrywanie tych wszystkich „sensów egzystencji”, „bytów i niebytów” oraz tych... O, właśnie! Jak to pan mówi „uniwersalnych prawd ludzkich”, to nie do końca jest to, co nas interesuje – powiedział Redaktor, przy czym słowo „nas” dotyczyło w mniemaniu Dziennikarza czegoś niepojętego, czego nie można objąć umysłem, bo chyba nie samego... Redaktora.. - Jakby to powiedzieć...? Hmm... Po prostu.. Pan za dużo chciałby wiedzieć o samym sobie... Piotr Sadzik - III LO Radom - I nagroda - proza