Deklaracja dostępności
M jak... miłość
Zbudowałem sobie sieć między tylnymi ścianami domu państwa Konarskich, tuż przy oknie. Trzeba przyznać, że było to mieszkanie urządzone bogato i z wyrafinowanym gustem, bowiem pani Monika Konarska pracowała jako architekt wnętrz. To kobieta co najmniej niecodzienna. Nie dość, że piękna, to jeszcze utalentowana oraz inteligentna. Nic więc dziwnego, że jej mąż, Marek, kiedyś się w niej zakochał. On także był człowiekiem nieprzeciętnym, prowadził własną firmę, marzył o wielkiej karierze biznesmena. Prawie osiągnął swój cel, na przeszkodzie stała mu tylko…rodzina. Państwo Konarscy byli bardzo młodzi, kiedy się pobrali. Monika od razu po ukończeniu liceum zamierzała wyjechać do Norwegii w poszukiwaniu pracy. Praktycznie oznaczałoby to koniec ich związku. Markowi wydawało się, że bez niej nie potrafi żyć, dlatego postanowił ją powstrzymać, a jedynym pretekstem mógł być…ślub. Dla niej była to korzystna propozycja: przystojny, ale przede wszystkim bogaty, młody mężczyzna zakochuje się w niej i prosi o rękę. Ofiarowuje jej nie tylko uczucie, ale i poczucie materialnego bezpieczeństwa. Zauważył w niej ukryte piękno i postanowił je wydobyć. Po ślubie zapewnił Monice wszelkie wygody i swobodę, aby mogła rozwinąć skrzydła. Zawsze marzyła o tym, by studiować architekturę, posiadała bowiem artystyczną duszę, jednakże jej rodzice nie mogli spełnić zachcianek córki. Uczynił to dopiero mąż. Ona się kształciła, a on założył firmę i tyrał za trzech. Monika podczas tych paru lat zmieniła się nie do poznania. Stała się dojrzałą, rozrywkową kobietą. Postanowiła żyć zgodnie z łacińską sentencją „Carpe diem”. W 23. roku życia, gdy się zorientowała, że jest w ciąży, była zawiedziona. Uważała, że dziecko przerwie jej swawole, stanie się przykrym obowiązkiem, ale Marek niewątpliwie się cieszył. Tłumaczył sobie zachowanie żony szokiem, jaki spowodowała ta wiadomość. Ufał, że wszystko się ułoży, ale podobno złośliwi mówią, że ”Nadzieja jest matką głupich”… Wkrótce wyszło na jaw, że Monika swego czasu miała romans z rok młodszym mężczyzną. Marek wreszcie nie wytrzymał, wpadł w gniew i wygarnął żonie wszystkie swoje pretensje do niej: że go zaniedbywała, oszukiwała, prowadziła „podwójne” życie. Zaczął myśleć o rozwodzie. Jednakże, przez wzgląd na dziecko, odrzucił tę możliwość. Wbrew oczekiwaniom, nie przyniosło to nikomu korzyści, ale zapewne byłoby o wiele gorzej, gdyby odszedł. Nowy członek rodziny stanowił dla nich niepotrzebny, przykry obowiązek. Dlatego początkowo zatrudniali dla malca opiekunkę i starali się zapewnić mu wszelkie wygody, byleby tylko mieć z nim jak najmniejszy kontakt i nie przyznawać, że jest on częścią ich życia. Może zbyt surowo ich oceniam, lecz cóż można powiedzieć o matce, która przesiaduje całe dnie w „pracy” (dziwne, iż po całym ciężkim dniu, niekiedy i kilku, jest taka rozbawiona, a nie cierpi przebywać w domu) albo o ojcu, który często wyjeżdża lub też ślęczy nad stosem papierów, nie bardzo reagując na to, co się dzieje wokół niego. Tymczasem, ich syn, Mariusz (młodzi rodzice nadali mu takie imię zapewnie po to, aby do końca życia odcisnąć na nim piętno wojny, jaką między sobą toczyli), który nie czuł silnej rodzicielskiej ręki, dorastał w zbytku i robił to, na co miał ochotę. Kiedy stwarzał problemy w domu, kiedy skarżyli na niego sąsiedzi i nauczyciel, rodzice karali go, zabierając mu telefon komórkowy, mp4 albo nie wypłacali mu kieszonkowego. Miało to taki skutek, że dopóki mu nie oddali własności, starał się być w stosunku do nich grzeczny, a potem powracał do swych codziennych zachowań. Mówiąc krótko: nigdy nie widziałem bardziej rozpieszczonego bachora!!! Przekonałem się o tym na własnej skórze. Kiedyś mały biegał po domowym podwórku i łapał motyle (należy wątpić w jego naukowy popęd). Kiedy mnie zauważył, zamarłem. Normalnie widząc ludzi, uciekam, ile sił w nogach (a mam ich aż osiem), lecz teraz całkiem mi zdrętwiały. Słusznie się obawiałem: Mariusz szybko zamknął mnie w swoich dłoniach i zaniósł do domu, gdzie uwięził w szklanym słoju! Obok mnie stało więcej podobnych…(teraz już wiadomo, po co łapał motyle) … Jednakże zaskarbił sobie moją wdzięczność, dając mi codziennie soczystą muchę; przynajmniej sam nie musiałem się trudzić. Niestety, pobyt w takiej klitce nie może porównać się z moją sieciunią… Po kilku dniach chłopak zaczął ze mną rozmawiać. Dokładniej: on do mnie mówił, a ja słuchałem, bo nie miałem nic lepszego do roboty. Widocznie miał potrzebę wyżalenia się komuś, bo opowiadał mi o tym, jak bardzo cierpi przez swoich rodziców, jak źle jest mu samemu na tym świecie. Kiedyś nazwał mnie nawet swoim przyjacielem. Nawet troszkę go polubiłem, ale kompletnie nie miałem pojęcia, co zamierzał ze mną uczynić! Po prostu wpadłem jak śliwka w kompot! Wreszcie po paru dniach, dzieciak wyjął mnie z pojemnika (a zrobił to bardzo brutalnie) i o mało nie złamał mi nóżki! Już miałem nadzieję, że zdarzył się cud, że Mariusz się nawrócił i wypuści mnie na wolność, ale on…wrzucił mnie pod stertę jakiś grubych tkanin. Biegałem pośród nich w panice na oślep, szukając wyjścia. Okazało się, iż była to sypialnia pani Moniki. A że była dosyć wczesna pora i nasza artystka odsypiała wczorajszą imprezę, …tzn. noc spędzoną przy ciężkiej pracy, to gdy poczuła, że po niej chodzę, wpadła w taką furię, że wszystkie muchy w sąsiedztwie odleciały! Jak trwoga to do…męża. Zawołała go, a on przybiegł zaraz z ogromnym butem! Niestety, nie zdążyłem uciec…uderzył mnie, straciłem wtedy trzy odnóża! Na szczęście przybiegł Mariusz i powstrzymał ojca przed kolejnym ciosem. Wtedy Marek wyrzucił mnie przez okno (myśleli, że mnie zabili, ale przetrwałem). I nagle obudziła się w chłopcu taka agresja, że zaczął rzucać przedmiotami znajdującymi się w pomieszczeniu, krzycząc: -To był mój jedyny przyjaciel! Jedyny, z którym mogłem porozmawiać!... Czemu to zrobiliście?! ... Czemu… mnie nie chcecie?! Mnie też możecie zabić!... Nienawidzę was!!! Cisnął ulubionym wazonem matki w okno i stłukł szybę. Dopiero, kiedy ojciec go obezwładnił, uspokoił się i już tylko chlipał, a matka razem z nim. Tylko ona opłakiwała swój ukochany wazon, a jej syn - jedynego przyjaciela… Od tej chwili ich życie zmieniło się diametralnie. Mariusz zamknął się w sobie, teraz już z nikim nie rozmawiał. Jego twarz była bez wyrazu. W rodzicach też coś się przełamało, spostrzegli stan syna i postanowili zasięgnąć rady psychologa. Ten po kilku wizytach odkrył, co jest przyczyną depresji chłopca - brak opieki rodziców, czyli właściwie to nie jemu był potrzebny psycholog, ale im. Oczywiście zaczęli tłumaczyć, iż zapewniają synowi wszelkie wygody, zajmuje się nim bardzo miła opiekunka, itp. Psycholog z nieukrywaną pobłażliwością pokiwał głową. W końcu wyjaśniali, że starali się rozmawiać, zbliżyć do syna, ale Mariusz im na to nie pozwalał, więc zaprzestali. Psycholog znał już podobne przypadki, które w dzisiejszych czasach nie są rzadkością; wszyscy dążą do zdobywania pieniędzy, dobrobytu materialnego, a zapominają o dialogu i uczuciach - jednych z cech różniących człowieka od pozostałych istot; dlatego wiedział, jak pomóc rodzinie. Z biegiem czasu, bo oczywiście nie stało się to z dnia na dzień, stosunki w domu państwa Konarskich uległy pozytywnym zmianom. Małżonkowie zaczęli ze sobą rozmawiać i nawet czasem uśmiechali się do siebie. O dziwo, obydwoje wcześniej zaczęli wracać z pracy i zajmować się synem, nie rezygnując przy tym z luksusów, do których przywykli (oczywiście nie jest to w życiu najważniejsze, ale może z czasem to zrozumieją). Gdy ustabilizowali swoje sprawy, okazało się, że w drodze jest kolejne dziecko. Ta wiadomość naprawdę ucieszyła całą trójkę. Wówczas psycholog był pewien, iż kolejna Marta, Magda, Mateusz, Maciek… lub ktokolwiek inny, którego imię rozpocznie się na tę literę, będzie miał zapewnione szczęśliwe dzieciństwo, potrójną miłość i normalną rodzinę… Magdalena Maj - PG nr1 Kozienice - III nagroda - proza