Deklaracja dostępności
Katarzyna Kebernik - kategoria dorośli - proza - III nagroda
Mary Marii
„Jednako błądzim wszyscy – wszyscy
Jednako błądzą”
Maria Komornicka
Ogień oczyszcza. Z dymem uchodzi to, co zbędne. Palę tę kieckę. Tak jakbym nożem wyrżnęła biodra, piersi, czy co tam jeszcze jest słabe, miękkie, bolesne i przeszkadzające. Zębów już nie mam. Wyrwałam. Zbyt ładnie wyglądały przy uśmiechu. Zbyt ładnie wyglądałam ja. To co ładne, jest niepoważne. Nieważne. Nieistotne. Znowu robię nie to, co powinnam robić. Nie takie rzeczy się przy kominkach robi. Przy kominkach się dzieci kołysze, obiady podaje, szydełkuje czasami, jeżeli ma się ochotę na ambitniejsze zajęcie. Nikt kiecek nie pali. Dlatego trzeba palić. Dlatego palę je ja. Bo jest czas jagnięcenia się i czas wilczenia. Bo nie samym chlebem umiem żyć ja. Pochylam się tak nisko nad tym dymem, że widzę, że słyszę, co mówi mi ta umierająca kiecka, skazana przez świętą, niezawisłą, jednoosobową inkwizycję na stos – płomienie piekielne, potępienie wieczne, niech jej już nigdy nie oglądam. Co mi powiesz, sukienko, przed unicestwieniem? Ostatnią masz ku temu okazję. Mów! I nagle z tego dymu, na moich oczach, formuje się twarz matki mojej. Najprawdziwsza. Wcale nie dymna. Krwista, mięsna, a tak bardzo sztuczna. - To nie przystoi – mówi mi ta twarz – Sukienka była prawie ładna. Całkiem droga. Tyle pieniędzy w błoto poszło przez twoją niedojrzałość. Wstydź się. - Uwierała mnie – seplenię odzębionymi dziąsłami – Niewygodna była. - Nie rozumiem. Co w tym dziwnego? Uroda wymaga poświęceń. Wygodne suknie rzadko kiedy są ładne i godne prawdziwej damy – marszczy brwi tak srodze, że zaczynam się bać, drżę cała i taką jakąś bezradną, przegraną ręką odganiam od siebie tę twarz straszną, ale to takie trudne, bo ona taka prawdziwa jest, krwista, mięsna, a tak bardzo sztuczna, że sama zaczynam zapominać, że to przecież dym tylko i opór mam wielki własną matkę odganiać, własnej matki twarz policzkować… Budzę się w kącie tego pokoju, nie mojego, hotelowego, bezosobowego, a kiecka nadal w najlepsze się pali w tym kominku, zwęglona już całkiem – nie do odratowania, Rubikon przekroczyłam, zawrócić nie mogę już – nie do odratowania. Ale mimo to pełznę do tego kominka, bo, może, jakimś cudem, ta kiecka jeszcze żyje, może trzeba dobić ją, zwęglić. Pełznę i widzę, że z tego pogrzebowego stosu, ze zwłok sukienki, znowu leci do mnie dym, a z dymu tworzy się jakaś twarz, ludzka, krwista, mięsna, a tak bardzo sztuczna. Mąż mój? Nie, już nie mąż. Już obcy człowiek. Patrzy na mnie tymi rozżarzonymi oczami, zwęgloną czernią źrenic, patrzy, że aż na moment znowu zaczynam go kochać, tęsknić, bo chociaż źle mi z nim było, to chociaż było jakoś, znacząco, zapamiętywalnie, a nie tak poprawnie i babcinie… Wyprężam się, aby pocałować jego dymne usta, chcę tego, wiem – ale zatrzymuję się w porę, bo przecież ja mam zasypać ten rozdział życia, wyzbyć się tego, ja nie mam wyboru – mogę być albo kobietą, albo człowiekiem. - Odejdź! – krzyczę i naprężam grzbiet jak tygrys. - Nie – mówi on, wyciąga z płonącego kominka rewolwer i strzela nim dwukrotnie w moją rękę – Ty moja jesteś. Moja suka. - Niczyja jestem! – biorę jakiś bezosobowy, hotelowy stolik i rzucam nim w tę twarz… Dym ulatuje i znów jestem sama, nikogo nieobchodząca, bezosobowa jak ten zamordowany stolik. Czego chce ta kiecka? Mścić się? Lżyć ze mnie? Ja i tak się jej pozbędę. Otwierają się drzwi i siostry wszystkie moje nieproszone wchodzą do nie mojego, ale przecież przeze mnie zajmowanego pokoju. Źle muszę wyglądać w ich oczętach. Włosy mam tłuste i rozkudłane, tylko w koszulę ubrana jestem, od popiołu cała ubrudzona, brzydka. Pokój w nieładzie, w główkach im się nie mieści taki nieporządek, żeby tak zmieniać zastane miejsca. Na środku dywanu zgarbiona siedzę, jak szmaciana lalka przez życie porzucona, ptasie łopatki sterczą, nagie ramiona moje zbyt lubieżne są na ich oczęta. Źle wyglądam w ich oczętach. Tylko oczętami one patrzeć potrafią. - Anielciu, zemdleję zaraz… - Mnie także coś słabo… - Po doktora może posłać? - Nie próbuj nawet! Toż to wstyd komukolwiek pokazać! - To jeszcze do moich zaręczyn nie dojdzie, jeśli ten skandal by się nagłośnił! - A tak się zapowiadała ta nasza Marysia, taką malareczką miała być… - Nie malareczką, zdaje mi się, a pisareczką, siostruniu. - Czymkolwiek. Miała być, ale się nie stała, tylko skandale. - Rozwód… - Ciszej, ciszej, jeszcze ludzie obok usłyszeć gotowi. - W tym wieku, w jakim ona jest, to już dawno matką być powinna, a nie nadal bawić się w wierszyki. Co robić? Zatrzasnę im drzwi przed nosem, to otworzą znowu. Zakluczę je, to wyważą. Zastawię krzesłami, to się przecisną dołem, jak ohydne, upudrowane robaki. Zawsze znajdą, zawsze wpełzną, spokoju nie dadzą. Rozważam więc dwie możliwości. Po pierwsze, mogę dokonać samospalenia w tym kominku, umrzeć wraz z resztkami dawnej mnie spersonifikowanymi w postaci tej nieszczęsnej kiecki. To byłoby piękne, dekadenckie. Sztuka dla Sztuki. Tyle, że w tej Sztuce dla Sztuki także nie ma dla kobiety miejsca. Kobieta może być tylko tłem, inspiracją, demonicznym natchnieniem artysty, muzą bez nazwiska wspomnianą w wierszu, uwiecznioną na obrazie, tajemniczą femme fatale o falistych, secesyjnych kształtach. Znudziły mi się już te brednie, za sobą mam te śmieszne przedstawienia. Po drugie, mogę zbiec stąd oknem. Co w tym trudnego? Że nie umiem latać? Skąd mam wiedzieć, że nie umiem, skoro nigdy tego nie próbowałam? Proszę bardzo, spróbuję stąd wylecieć. Albo uda mi się uciec, albo spadnę i umrę. Mała strata. Po co żyć, skoro i tak nie można latać? Pełzajcie, jeśli chcecie. Pełzajcie i gdakajcie na orły, że zasłaniają wam niebo. Ja już podjęłam decyzję. Staję na parapecie. Zimno mi w bose stopy. To nic. Mam dobre stopy do latania. Długie, wąskie, kościste takie. Żadne tam małe stópki do drobienia wdzięcznymi kroczkami. To są porządne, ptasie stopy przeznaczone do lotu. Zimno mi. Gęsia skóra wypełza na ramiona. Jeszcze bardziej ptasio wyglądam. Jeszcze chwila, a z tej skóry gęsiej mi pióra wyrosną. - Złaź stamtąd natychmiast! - Powstrzymaj ją, zrób coś! - A jak ona mi coś zrobi? Przecież może być niebezpieczna. Przecież ona jest do wszystkiego zdolna. Trochę mnie dekoncentruje to gdakanie, ale nie aż tak, żeby się zatrzymać. Rozkładam szeroko ramiona jak Chrystus. Brodę zadzieram wysoko, oczy zamykam. Wczuwam się w naturę wiatru. Chcę być wianiem. Chcę być pędem. Chcę być silna, chcę zmieniać i burzyć, chcę wieczności i nieśmiertelności. Wspinam się na palce jak baletnica. Boleśnie. Wiatr szarpie mą cienką koszulą co najmniej nieprzyzwoicie. Daje mi znak, że mnie kocha. Że mogę mu zaufać. Że możemy być jednością. Po prostu odrywam się od podłoża. Nie wiem już, czy on mnie porwał, czy ja wskoczyłam w jego objęcia. Pochylam się do przodu, miękkimi ruchami ramion płynę na powietrzu. Niezbyt wysoko. Jeszcze brak mi wprawy. Zahaczam stopami o dachy domów. Takich samych. Takich czystych. Patrzę w dół. Ludzie. Krążą, w ziemię patrzą. Nie widzą mnie. Może widzą, ale wstyd im patrzeć, więc się kryją. Pełzną. Widzę kiecki. Różne. Niektóre są pocerowane, zbyt duże, odymione kominem fabryk, opluwane, gwałcone, głodzone, przedwcześnie postarzałe, anonimowe, bez szans na jakąkolwiek szansę, poplamione mężowską wódką i wygniecione uściskami niechcianych przez świat dzieci. Niektóre są małe, z kołnierzykami, wyprasowane, płaskie, z podkolanówkami pod kolor, z tornistrem, oczekujące, nieświadome, jeszcze chichoczące, nic niewiedzące, nic nieprzeczuwające, jeszcze czyste, niezniszczone, rumiane, proste, niespiskujące i niczego nieukrywające. Niektóre są czarne, oczekujące żałoby, cuchnące molami, niepotrzebne, pomarszczone, skryte, wstydzące się same siebie, niemodne, z zeszłego sezonu, z odchowanymi dziećmi, z przejrzałą nieurodą, bezużyteczne, spychane w kąt, zapominane i niepogodzone. Niektóre są falbaniaste, francuskie, z gorsetem niepozostawiającym miejsca na wdech, półżyjące, znudzone, pijające herbatki, plotkujące, nieważne, porcelanowe, z wystawy, sprzedane za mąż, uszyte, poprawione, uśmiechnięte niezmywalnym szczękościskiem, grzeczne, nudne, smutne i niezadawające pytań. - A ja swoją spaliłam! – krzyczę do nich, choć wiem, że i tak mnie nie słyszą – I co? I nic się nie stało! Latać nawet zaczęłam! Patrzcie! Dolecę do nieba! I jak strzała, jak pocisk ustawiam się pionowo i zaczynam pruć wprost do nieba, do gwiazd, do chmur. Nie czuję się za słaba, dziś jestem silna i stać mnie na wszystko, nawet na niebo się poważę, wstydzić się nie mam zamiaru, pofrunę i zobaczę, może zamieszkam, jeśli tylko mi się spodoba. Frunę i jestem już tak wysoko, że już dawno powinnam tego nieba dotknąć, o, już tu, tu właśnie niebo stać powinno, ale jakoś dziwnie nie stoi. Więc frunę jeszcze i jeszcze, bo może to niebo jednak trudniejsze do osiągnięcia, może to tylko z ziemi, z perspektywy pełzającego robaka niebo takie bliskie się wydaje. Frunę, lecę, pruję… Ale nie ma nieba dla mnie. Tak mnie to boli, że zaczynam spadać. Szybciej i szybciej. I już nawet mymi ramionami powstrzymać się nie umiem. Już nie pamiętam, jak się lata. Roztrzaskuję się na najgwarniejszej z ulic i nikt mi nie pomaga. Nie patrzyli na latającą, nie patrzą na pełzającą. Zbyt rzucająca się w oczy, aby być zauważoną. Potem obudziłem się w tym nie moim, bezosobowym, hotelowym pokoju. Właśnie: obudziłem się. Obudziłem. Wreszcie. Nie musiałem nawet podchodzić do kominka. Wiedziałem. Suknia spalona. Doszczętnie. Mogę żyć od teraz. Bez niej. Dopiero teraz mogę żyć. Pewnym krokiem opuszczam pokój, nie zaszczycając jej spopielałych szczątek spojrzeniem. Wolny. Szczęśliwy. Osoba. Osobna, osobista osoba. … tylko ten złowrogi szept popiołów…