Deklaracja dostępności
Marta Hebda - kategoria dorośli - proza - wyróżnienie
Granice. Wszyscy ich szukamy. Chcemy dotrzeć na koniec każdej ścieżki żeby z czystym sumieniem móc zawrócić i pójść w inną, nieznaną dotąd stronę. Mówią, że granic jest nieskończenie wiele, ale co, jeśli to blef ? Co będzie, gdy przekroczę wszystkie i odkryję tajemnicę świata, tego, bądź innego ? Czy zniknę wtedy niepostrzeżenie jak garść piasku podrzucona ku niebu w wietrzny dzień ? Pewnego słonecznego popołudnia wielki, stukilowy głaz spadł z nieba przybijając do asfaltu moich rodziców i Walerkę. Przypuszczam, że zrobili się cieniutcy jak papier i zostali uwięzieni pomiędzy rozgrzaną do czerwoności jezdnią a chropowatą powierzchnią skały. Biedna Walerka na pewno była przerażona i jeżyła swoje szarobure, szorstkie futerko przybierając pozę gotowej do ataku. Chyba, że udało jej się zorientować, że umiera. Wtedy wyprężyła kocie, zwinne ciało i z dumą czekała na ostateczny cios. Błyskawiczny cios od głazu. Kto by się spodziewał, gdy wychodziliśmy na spacer tego spokojnego, upalnego dnia, że spotka nas taka niespodzianka. Nieustannie cieszę się jednak, że ten stukilowy ciężar nie zmiażdżył mi głowy a jedynie nogi. Wydaje się to dość uczciwą zamianą. Dzięki temu wciąż mam na czym czesać włosy i zakręcać wałkami loki. Bo nie wyobrażam sobie, co bym zrobiła, bez moich złotych jak piasek pukli. A tak, po prostu, nie chodzę już do sklepu po pęta kiełbasy i nie skaczę na skakance. Kocham kiełbasę ! Zresztą tak samo jak Walerka. Uwielbiałam, gdy słodko mruczała chrapliwym głosem i wdrapywała się na moje łóżko, żeby zdobyć choć kawałeczek. Po mleku za to, dostawała spazmów i drgawek, dlatego też, wcale go nie piła. Taka już była jej natura, cóż zrobić ? Pozostaje tylko kochać jak swoje. Wielka szkoda, że zmiażdżył ich ten głaz, bo trochę przykro zostać samej na świecie. A może nie ma granic ? Można wciąż brnąć dalej i jątrzyć głębiej żądając krwi. Albo chleba i igrzysk. Ludzie uważają, że pewne rzeczy im się po prostu należą i nie zastanawiają się nad tym dlaczego tak jest. Człowiek to istota niegodziwa, okrutna, bezwzględna i śmiercionośna, ale w dzisiejszych czasach nadal jeszcze umieszczana na szczycie drabiny ewolucji. Myślę, więc jestem. Ciekawe w takim wypadku, ilu ludzi tak naprawdę jest na świecie ? Czy ja jestem ? Wszystkie nasze problemy wydają się być śmieszne przy widmie nieuchronnego końca. Raz, dwa, trzy padasz ty..... ja? W sumie to nie zupełnie zostałam sama. Przez całe dzieciństwo towarzyszyła mi króliczyca Lola, a teraz nie rozstaję się z jej synem o imieniu Pies. Pies jest śnieżnobiały, puszysty, ma stojące uszy i nie ocieka krwią. Przyjemniaczek. Nawet sobie nie wyobrażacie jaka ogarnęła mnie rozpacz i smutek, gdy kiedyś rankiem nie mogłam znaleźć Loli. Rozpłynęła się bez śladu pozostawiając bez opieki maleńkiego, jeszcze wtedy, synka. Po korytarzu jak zwykle przechadzały się okrutne harpie, czekające na swoje ofiary. Drzwi od pokoju nie chciały się otworzyć bo blokowało je wątłe ciało Marlenki z 506. Przesunęłam zwłoki jedną ręką bo drugą kręciłam kółkiem. Jechać, jechać jak najdalej stąd, jak najszybciej, ku niebu. Że też po tej całej historii z głazem nie było mi dane trafić w jakieś lepsze miejsce. Ale tak to już jest, że gdy ktoś pozostaje sam to można z nim zrobić co się chce, zwłaszcza jeśli nie ma nóg. Odór rozkładających się zwłok przy każdym kolejnym wdechu i dyndające na wietrze ciała martwych dzieci to sceneria z jaką kojarzy mi się śmierć Loli. Ociekające krwią trupy z wybałuszonymi oczami i zwisającymi bezwładnie głowami zawieszone na dębach, topolach i brzozach. Słodkie warkoczyki i poplamione bordową mazią sukieneczki. Sterczące tu i ówdzie połamane kości i żebra. Wykrzywione w cierpieniu usta, nagnite kończyny i białe robaki wpełzające w jamę brzuszną posuwistymi ruchami. Oto ofiary z mojego dzieciństwa, a wśród nich obdarta ze skóry, przypięta do sznurka za pomocą spinaczy, jak schnące po praniu skarpetki, Lola. Tuż za nią roześmiana twarz, trzymającego w rękach kuchenny tasak, grubego Karola. Płakałam tydzień, milczałam miesiąc a mściłam się przez rok i robiłabym to jeszcze dłużej, ale gruby Karol tak spuchł od lodów i ciastek, że uniósł się w powietrze, hen ku górze, gdzie podobno był ktoś kto chciał się nim zająć. Nie rozumiałam jak można chcieć opiekować się grubym Karolem, ale widać nie wszystko w życiu można zrozumieć. Ponieważ ja jadłam głównie kiełbasę, to nigdy nie uniosłam się jak on. Poza tym myślę, że nie istniały osoby, które miały na tyle nie równo pod sufitem, by przygarnąć dziwoląga jakim jestem. Były tylko dwie takie na świecie, ale głaz przerobił je na wysokiej jakości drukarski papier. Nadchodzi czas by zadać sobie pytanie czy lepiej paść, czy pozwolić czynić te wątpliwe honory komuś bliskiemu. Ciekawe czy miłość naprawdę zmienia egoizm w altruizm, sprawia, że ja to my a dawanie cieszy bardziej niż branie. Jeśli chodzi o pomoc przy sprzątaniu, paczkę ciastek czy kwiaty, to być może. Ale co jeśli stawką jest własne szczęście, zdrowie, życie ? Czy wtedy równie chętnie oferujemy swoje serce i duszę za kogoś innego, kogoś kogo kochamy ? W takim wypadku miłość pozbawia rozsądku. Pozostawia nas niczym nagich Eskimosów w zarośniętej dżungli. Czy to cena jaką warto ponieść dla drugiej osoby ? Patrząc na świat i ludzi chce się krzyczeć : Tak ! Ale, gdy spoglądam w lustro moje usta wciąż szepczą bezgłośnie : nie wiem, nie wiem, nie..... Kiedyś chciał mi towarzyszyć pewien chłopak. Często obdarowywał mnie bukietami pięknych stokrotek, mył okna i sprzątał po Psie. Lubiliśmy spędzać razem czas. Najchętniej wybieraliśmy się na wielogodzinne spacery za miasto, gdzie śpiew ptaków i zieleń drzew kojąco wpływały na rozjuszone aglomeracyjnym ściskiem dusze. Zdarzało mu się jednak, na tych wyprawach, zamieniać w długiego, obślizgłego węża i bywał wtedy trochę niebezpieczny. Przez moje zmiażdżenie nie mogłam nigdy dość szybko uciekać i zawsze doganiał mnie owijając się powoli i ślamazarnie wokół nieczułych nóg. Przerażał mnie swoją władczą pozycją i zawstydzał łechcącym syczeniem, które wydobywało się z jego paszczy niczym z czeluści piekieł. Z reguły jednak potrafiłam cicho, ale stanowczo ukrócać te procedery tak, że po kilkunastu minutach bezustannych wzdychań stawał się na powrót człowiekiem i mógł znów pchać mój wózek po zielonej łące. Raz też podczas płacenia w drogiej, włoskiej restauracji na krześle, na którym on dotąd siedział, pojawił się lis. Oczywiście kelner i inni zgromadzeni goście, jak na kulturalnych ludzi przystało, udawali, że niczego nie zauważyli. Sama uregulowałam więc rachunek, a przebiegłe, rude stworzenie obserwowało bacznie moje ruchy wykrzywiając zabawnie pyszczek. Po wyjściu na zewnątrz ponownie był sobą. Zawsze jednak wybaczałam mu te szalone metamorfozy, bo w każdym z nas jest podobno trochę zwierzęcia. Ja pewnie zamieniłabym się w pełzającą dżdżownicę, tylko nie wiem czy one jedzą kiełbasę i dlatego wolę tego nie robić, po co ryzykować. Nasza dobrze zapowiadająca się znajomość zakończyła się ostatecznie w dość nieprzyjemny sposób. Pewnego razu, w biały dzień, w parku podbiegła do nas czarna, gibka i wysportowana puma. Jej sierść ślicznie lśniła w słońcu a oczami mogłaby chyba wywiercać dziury w ścianach. Pech chciał, że właśnie w nas dostrzegła swój cel. A raczej w Nim. Nęciła, wyginała i kręciła się wokół tak długo, aż jej uległ. Zresztą kto by się oparł takiej nieposkromionej dzikości i egzotycznemu pięknu ? Stał się wtedy tym obślizgłym gadem i tworząc zwarty szal na jej szyi zaczął stosować swoje syczące sztuczki. Widać bardzo się jej to spodobało bo przywarli do siebie jeszcze mocniej i pogalopowali ku bramie. Więcej już ich nigdy nie widziałam. Zachwyciłam się tym cudnym kontrastem czerni oraz złota i żałowałam w duchu, że nie ma ze mną grubego Karola, albo chociaż jego tasaka, bo miałabym wtedy eleganckie i zjawiskowe futro na zimę. Muszę jednak przyznać, że wąż i dżdżownica jedząca kiełbasę stanowiący parę to brzmi absurdalnie. To nie miało żadnej przyszłości, więc przepadło zanim na dobre nadeszło. Śmierć dopada w najmniej oczekiwanym momencie, ale zawsze tylko raz. Zresztą nic naturalnego na świecie w identyczny sposób się nie powiela i właśnie to stanowi o jego pięknie. Nieskończenie wielka różnorodność, plejada barw, kolorów i genów. Nie do wyliczenia, nie do opisania, nie do zbadania i nie do zrozumienia. Każdy oddech może być tym ostatnim, ale to by też znaczyło, że każdy może być pierwszym. Paradoksalna tajemnica świata - wszyscy chcą ją poznać, ale nikt nie pragnie zrobić tego osobiście. No właśnie, a może są tacy, którzy mają na to dość dużo odwagi ? Od dawna nie było słońca. Już ponad tydzień bez przerwy pada. Według moich skrzętnych, acz nieudolnych obliczeń, w najbliższych godzinach stan wody podniesie się na tyle, że minie górną framugę okna. Na razie siedzę i obserwuję pływające na zewnątrz kolorowe zwierzątka i zielone, rozgałęzione glony unoszone w mętnej cieczy. Wczoraj zapukała do mnie najprawdziwsza złota rybka, ale bałam się jej otworzyć. Dziś jednak, jestem już na to spotkanie przygotowana, zamierzam wyjść jej naprzeciw. Przed chwilą załadowałam na mój wózek kiełbasę, Psa, bukiecik stokrotek, nóż, dwie kartki papieru drukarskiego i zdjęcie Walerki sprzed pamiętnego głazu. Mam wrażenie, że to będzie cudowna podróż, a nawet jeśli nie, to co mam do stracenia ? Stopniowo wyłupuję watę, którą uszczelniłam na zimę okna. Z każdym nowym kawałkiem chcę coraz więcej. Woda powoli napływa do środka a ja czuję przejmujący chłód i powiew świeżości. Gdy sięga pasa postanawiam po prostu wybić szybę, nie chcę już dłużej czekać. Jestem odważna ! Pragnę nowości i zmian na lepsze. Unosząc nad głowę mosiężne żelazko wypatruję złotej rybki jak dawno niewidzianego krewnego na lotnisku. Nadal nie jestem pewna, czy robię dobrze, ale nie cofam się, bo nie mam pojęcia jak można by było zachować się inaczej. Zamykam oczy. Słyszę brzęk, rozpadającego się na miliardy drobnych kawałeczków, szkła i szum wody. Potem do środka gwałtownie wdziera się wysoka fala, która trafia we mnie dokładniej niż stukilowy głaz. Rybko, rybko tylko czy ty tutaj aby na pewno jesteś ?