Deklaracja dostępności
Aleksander Iwicki - kategoria dorośli - proza - I nagroda
Garść kamieni W kąciku mych zabaw usytuowanym tuż obok kaflowego pieca miałem zamek zbudowany z dużych drewnianych, odrapanych klocków, broniony przez pięciu piechurów i jednego jeźdźca na czarnym koniu, z których czas z wolna zdrapywał farbę obnażając ich sztuczne ciała. Bitwy burzyły wielokrotnie tą ich małą ojczyznę, a czasem bywało i tak, że ruiny rozwalonego zamku w postaci porozrzucanych klocków walały się po większej części pokoju niż tylko w wyznaczonym kąciku do mojej zabawy. Po bitwach niczym feniks z popiołów odradzała się cała budowla, a ja życie wracałem moim żołnierzykom łaskawie, lecz raz przeoczyłem jeden klocek, co był w łuk wygięty, co dawało mu pierwszeństwo do bycia mostem lub zakończeniem wysokiej wieży. Los tak chytrze poprowadził stopę mego ojca, że niefortunnie stanęła na tym kawałku rozwalonego zamku, nic nie powiedział, nie skarcił słowem nawet, a tylko rzucił mnie tym klockiem w głowę, bo potwornie nie znosił niechlujstwa i bałaganu. Nie rozpłakałem się, pamiętam, że przygryzałem wargi tylko. Przy ojcu nie można było płakać choćby nie wiem co się działo. - Beczą tylko baby – powiadał, a ja tak bardzo chciałem być mężczyzną. Facetem jak mój ojciec. Tak postanowiłem wprowadzić: rygor, dyscyplinę i idealny porządek do spontanicznej dziecięcej zabawy, lecz gdy jest się małym chłopcem to rzadko cokolwiek się udaje z tego co wcześniej było postanowione lub obiecane, nawet, jeśli się składa obietnice samemu sobie. Zawsze o wyznaczonej porze dnia trzymałem wartę przy furtce z karabinem pozbijanym z kawałków listewek, w wyimaginowanym barwnym mundurze z lampasami, lecz gdy tylko zobaczyłem zbliżającą się mamę dezerterowałem z wydeptanego posterunku i biegłem do niej, aż moje małe serce doganiała bezduszna zadyszka. Miała takie zamglone wręcz zmącone oczy, a ja tak bardzo chciałem aby mnie zobaczyła, dotknęła, przytuliła, lecz czasem najprostsze gesty stają się najtrudniejszą ekwilibrystyką na świecie. Jej poczerwieniałe ręce od werżniętych siatek z chlebem, mlekiem w woreczku, kapustą, zdawały się być przytroczone do zakupionego balastu, który ciągnął ją bezlitośnie ku ziemi. Łapałem wtedy za jedno ucho lżejszej torby, która stawała się wówczas wiszącym mostem łączącym nasze dłonie. Szliśmy tak w milczeniu gdyż nie znałem wtedy jeszcze poruszających słów z języka dorosłych, które wyrażają coś więcej niż mogą powiedzieć utęsknione oczy. Ten kawałek naszej wspólnej, polnej drogi, na który czekałem gdy tylko otworzyłem rankiem oczy, był wycieczką do świata dwojga ludzi, z którego chciałem wyssać całe ciepło i bliskość tej drugiej osoby. Wieczorami tymi pachnącymi zbożem, ziejącymi mrozem, tymi zasypanymi liści i ciemniejącymi w rechocie żab, wracał do domu ojciec, a ja z przyzwyczajenia uciekałem do pokoju, z trudem zamykając za sobą ciężkie drzwi. Patrzyłem w ciemniejące okno, a krzyki i hałasy, które dobiegały z za drzwi były niczym dzikie polujące zwierzę. W oparach gęstniejącego mroku dokonywałem inspekcji moich żołnierzyków dodając im otuchy i gotując ich do obrony przed tym czymś co mogło w każdej chwili wtargnąć do mojego pokoju. Najczęściej jednak to mama otwierała drzwi karząc mi iść spać, bez mycia, przynosząc kromkę chleba z dżemem truskawkowym i pół kubka herbaty, a gdy okrywała mnie pierzyną czułem, że ma wilgotne policzki. Prawie zawsze kładła się ze mną, a ja pomimo ciemności czułem, że ma szeroko rozpostarte oczy jakby nie zamierzała wcale zasnąć tylko czuwać jakby była na straży. Chciałem być grzeczny, zasypiając przy bijącym chłodzie ściany ale czasem niesforna fizjologiczna potrzeba burzyła mój wizerunek posłusznego chłopca i musiałem rozciąć ciszę szeptaną prośbą aby mama wyszła ze mną z pokoju do ubikacji. - Z tobą zawsze to samo – odpowiadała. - Mówiłam, ci tyle razy, że masz się wysiąkiwać przed pójściem do pokoju. Będziesz od jutra lał do nocnika. Przechodząc przez kuchnie mijaliśmy śpiącego ojca, siedzącego na taborecie z głową opartą na stole, ubranego w robocze ciuchy cuchnące ropą, olejem i smarem. Lecz krążył też tam jeszcze inny gorzkawy, ostry zapach, którego źródła wówczas nie znałem. Tak trudno mi było nauczyć się aby pamiętać, a zapominanie było takie łatwe, naturalne, lekkie, jakbym je miał już od zawsze. Jednak niepamięć ciągnęła za sobą gorycz i obrastała winą, która skazywała na karę. Miał białą, okrągłą czapkę, żółtą koszulę, granatowe spodnie, a w ręku trzymał lornetkę, był kapitanem moich żołnierzyków, dzielnym marynarzem, prawdziwym wilkiem morskim. Przez moją niepamięć spłoną pewnego dnia w piecu gdy ojciec znalazł go na stole ukrytego za cukiernicą podczas wykonywania tajnej misji, o której zapomniałem. Przez parę dni było mi smutno gdyż śmierć w płomieniach jest bardzo bolesna. Jako imperator musiałem jednak mianować jego następcę. Wybrałem wysokiego rycerza szczelnie zakutego w zbroję, z olbrzymim mieczem w dłoniach. Wierzyłem, że jeżeli kiedyś i o nim zapomnę to zbroja ocali go w płomieniach. Pewnego, skwarnego popołudnia ojciec wrócił prędzej niż zwykle gdy ja z moimi żołnierzykami patrolowałem zakrzaczone podwórko. Miał te nieobecne, szkliste, dzikie oczy widoczne już z daleka, ciężki oddech i dziwnie chwiejny krok. - A to co za badziewie – nagle krzyknął i zobaczyłem jak coś nerwowo rozdeptuje nogą. Mój jeździec leżał na ganku, a obok niego jego czarny koń z połamaną płaską podstawką. Od tej pory mój koń już nie galopował po bezkresnych łąkach ani nie brał udziału w szarżach, a tylko mógł stać oparty o ścianę i może dlatego we wszystkich nowych bitwach ponosił śmierć jako pierwszy. Przybiegłem do domu gdy zwyczajne, codzienne krzyki zamieniły się w potworny wrzask. Nie wiem dlaczego tata siedział na mamie ściskając jej gardło jakby chciał wydusić z niej ten straszliwy, nieludzki dźwięk. - Zabiję cię szmato! – Warczał, a ona wbijała mu paznokcie w twarz jakby chciała wydrapać go ze swojej rzeczywistości. Wtedy to odkryłem swoją niewidzialność bo nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi na moje nagłe pojawienie się w sieni i na wykrzykiwane słowa rozdarte niezrozumieniem. - Już będę zbierał swoje zabawki – powtarzałem, powtarzałem, powtarzałem ale nikt nie słyszał, nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Jakiś wewnętrzny głos i tajemnicza siła kazała mi uciekać, a może to tylko moja podświadomość chciała uchronić moje słabe serce przed zapamiętaniem czegoś co będę potem rozdrapywał niemal przed każdym zaśnięciem, takie gorejące, niegojące się rany są trucizną dla serca i trwają całą naszą wieczność. Biegłem ściskając w ręku swojego nowego kapitana, który okazał się tchórzem pocącym się w mojej zaciśniętej dłoni. Jestem pewien, że to on zaraził mnie swoim potwornym lękiem i wówczas zacząłem się bać bardziej od niego, bać jak nigdy dotąd. Stałem się czystym strachem, niedającym się opisać lękiem. Nie wiem skąd wieczorem zjawiła się ciocia Teresa, która znalazła mnie w starej drewutni i zabrała mnie na dwa dni do siebie. Nigdy wcześnie nie zjadłem takiej ilości czekolady i lodów w kształcie kostki masła co wtedy. W drugim dniu wieczorem przyszła po mnie mama, a może to były cioci imieniny lub urodziny, nie pamiętam. Wiem, że leżałem w sąsiednim pokoju w jakimś dziwnym półmroku, a szpary w drzwiach udawały świetliste korytarze korników, którymi dobiegały mnie odgłosy dziwnie szeptane. - Może Leszek jeszcze tu jakiś czas zostać. Zanim u ciebie się nie uspokoi.- Ciocia miała zawsze spokojny głos tak jakby nigdy się nie denerwowała. - Uspokoiło się na tyle, że może jutro wrócić do domu.- Lubiłem głos mamy, miał coś w sobie z czekolady chociaż głosy nie mają smaku ani zapachu. - Wiesz, że Leszek może na stałe zamieszkać z nami. Niedługo pójdzie do szkoły i będzie potrzebował spokoju do nauki. - Rozmawialiśmy już o tym. Postarajcie się o normalną adopcję, jest tyle sierot na świecie. Przykro mi, że nie możecie mieć dzieci ale nie zamierzam was uszczęśliwiać własnym dzieckiem. - Nie jestem twoim wrogiem siostrzyczko chociaż ci zazdroszczę. Co tak się gapisz? Nie rozumiesz tego? Zazdroszczę ci tego, że poznałaś zapach niemowlęcia, którego ja nawet nie potrafię opisać, tych albumów pełnych zdjęć, porozrzucanych zabawek po kątach, a ja jestem jak pusta tykwa, nieurodzajne drzewo w sadzie. Po śmierci bez dzieci nikt nie będzie mnie wspominał, zniknę, zginę tak szybko jak kwiaty zwiędną na moim grobie. Dlatego tak boli mnie serce gdy widzę jak wy traktujecie Leszka. Sama wiesz co się dzieje u was gdy Adam popije. Odchowałaś już trójkę dzieci, a tu nagle ci się przydarzyło i to znowu chłopak. - Twoje piekło nie jest ani większe ani mniejsze od mojego, jest po prostu innym piekłem z tego całego diabelskiego katalogu kar i udręk, które codziennie przybijają człowieka gwoździami do ślepego losu. To prawda zawsze marzyłam o dziewczynce i miałam nadzieję, że teraz Bóg mnie wynagrodzi za tą moją wytrwałość, za to wszystko ale stało się inaczej, a to, że był wpadką nie znaczy, że sobie nie poradzę, nie jestem aż taka stara. Jednak czasem się boję, że on przez to podobieństwo do Adama, w rysach twarzy, w oczach, w gestach, zostanie takim samym pijakiem jak on i wtedy myślę sobie, to wstrętne ale i silniejsze ode mnie bo te myśli zjawiają się same, ale gdyby Leszek się nigdy nie pojawił, to mogłabym wtedy uciec od tego życia, zaszyć się gdzieś gdzie nikt by mnie nie znalazł. - Ależ kochana siostrzyczko nikt tu nie mówi, że jesteś stara, ale może nie masz już tyle cierpliwości, no i Adam… - Odczep się od Adama. Czasem się posprzeczamy, tak bywa w małżeństwach, w których każdy ma swoje zdanie, a nie tak jak u ciebie, w którym trzymasz chłopa pod pantoflem. - Jesteś niesprawiedliwa. Wiesz dobrze, że już dawno powinnaś od niego odejść, wziąć rozwód. On cię kiedyś zabije albo zrobi krzywdę małemu. - Nie ma rozwodów przed Bogiem. Zresztą gdzie niby bym miała iść, z czego żyć,? Teraz w tej sytuacji. - U nas jest sporo miejsca. - To mała wioska, a nawet gdyby była największą wioską, małym miastem to i tak nie miałabym tu życia. Dajmy już temu spokój. Nie mogłem zrozumieć dlaczego ciocia Teresa chciała odebrać mnie mamie. Myślałem, że ciocia jest dobra ale teraz zacząłem jej nienawidzić. I tak ucieknę – pomyślałem – będę uciekał tyle razy ile razy mnie tu przyprowadzą. Poczułem nagle jakąś dziwną siłę, która ściskała mi moje małe serce, siadała z ogromnym ciężarem na klatce, która teraz zaczęła podnosić się częściej, a każdy fragment mojego ciała chciał się oderwać od łóżka i lecieć tuż za ścianę. Dorośli nazywają to tęsknotą, ja nieobecnością mamy. Tyle myśli wleciało mi nagle do głowy, to wtedy zapragnąłem być dziewczynką dla mamy, a nie mężczyzną dla taty. Marzyłem o przytulaniu i rozczesywaniu długich włosów, dużą barwną szczotką. Tak, dziewczynki się przytula, a chłopców się karci, że nie są odpowiednio twardzi – tłumaczyłem sam sobie. Uświadomiłem sobie, że dziewczynki mogą płakać i wtedy to pierwszy raz się rozpłakałem, a przynajmniej zapamiętałem ten płacz z setek innych płaczów, które dusiłem w poduszkach, w rękawach, skrywałem w ciemnych kątach i w najdzikszych zakamarkach mojego podwórka. Nikomu o nich nie mówiłem i nikt mnie nigdy nie widział ze łzami, więc można przyjąć, że właściwie ich nigdy nie było. - Co ci jest, biedaku – otwierając drzwi zawołała ciocia. - Pewnie coś mu się złego przyśniło – stwierdziła mama wchodząca tuż za nią. Dotyk cioci parzył jak naręcze pokrzyw, a ja zamknąłem wtedy oczy próbując sobie przypomnieć jak z bliska pachnie mama. Kilka dni potem, a może nawet tygodni, bo ciężko dokonuje się pierwszej zdrady, uśmierciłem moich, niezłomnych żołnierzy, zakopując zawiniętych w szmatki, piechurów osobno i jeźdźca z koniem troszkę głębiej, niedaleko starego orzecha, to takie niepisany przywilej imperatorów, prawo do okrutnych mordów, gdy ktoś przestaje być już potrzebny lub gdy zaczyna w czymś przeszkadzać. Może kiedyś jeszcze ich odkopie – pomyślałem z dziwnym wzruszeniem - gdy znowu będę potrzebował być chłopcem. Wracając z najdalszego krańca podwórka martwiłem się tylko, że nie wiem czym i jak bawią się dziewczynki. To była niedziela, jedna z tych gdy tata leżał na wersalce i oglądał telewizję. Najczęściej wyrzucał mnie z pokoju za najmniejszy hałas, dźwięk, dziecięce głupie zadane pytanie. - Spieprzaj albo bądź cicho – powiadał. Wyszedłem bo nie potrafiłem usiedzieć zbyt długo na krześle, wpatrując się na kołujące muchy wokół lampy i dwóch panów rozmawiających w telewizji. Mijając uwijającą się mamę w kuchni wszedłem do ich pokoju. Toaletka mamy była jak duże magiczne pudełko z niezliczoną ilością szuflad, szufladek i szufladeczek, które były jedną wielką skrytką do ukrywania niezliczonych tajemnic. Pachniało w nich skrawkami różnorakich perfum, rozmazaną pomadką, a proszek o barwie skóry przykurzył rustykalne zdobienia. Lustro co pośrodku niej widniało było milczącą kałużą, nieruchomo odbijało moją obłą twarz bez wyraźnych cech męskich i żeńskich. Gdybym tylko posiadał wąsy lub tatuaż albo wyraziste usta z piersiami. Coś podszeptało mi abym założył ozdoby mamy. Otworzyłem jej szkatułkę, poobklejaną muszelkami z ciemnym napisem; Ustka. Założyłem sobie duże czerwone korale, ciemną bransoletkę ale w żaden sposób nie mogłem sobie poradzić ze święcącymi klipsami. - A ty co tu robisz! – Nie wiem skąd i kiedy zjawił się tata. Nagły ruch jego ręki zrodził pieczenie twarzy, które wyrosło w zaskoczeniu i w zdumieniu. Taki ból policzka nie mieści się tylko w pieczącej skórze, to mija dość szybko, nawet niepostrzeżenie ale wraz z takim uderzeniem coś niewidzialnego przenika pod skórę, dostaje się do krwi aż do serca, jest jak jad co rozkłada wszelkie myśli, paraliżuje słowa, osłabia chęć istnienia. Ten prawdziwy ból dopada dopiero potem i trwa wiecznie gdy chociaż w najmniejszym kawałku zrozumiesz co się wydarzyło, parząc od środka, trawiąc nadzieję, obnażając swoją bylejakość dziecka. Możliwe, że w jakimś krzywym sensie, pocieszające jednak jest to, że pamięta się dobrze tylko ten pierwszy cios, pierwsze bicie paskiem, pierwsze, rozognione pręgi po kablu, a te zadawane następne razy spycha się z naiwnością w niepamięć po kolejnym dniu usiłowania oswojenia dziecięcego temperamentu bo przecież wszyscy ojcowie na świecie mają takie same paski, kable i ręce. - Tato, tato – ocknęło mnie z głębokiego zamyślenia uporczywe szarpanie za rękaw mojej starszej córki. - Co takiego? - Zobacz co tam wykopałyśmy! Wyciągnęła w moim kierunku rączkę ze starą szmatą, na której leżały cztery niewyraźne postacie. Dreszcz ściął moją skórę na plecach i gorącem uderzył w czaszkę. Zaskakujące jak zakopana przeszłość potrafi odnaleźć człowieka – pomyślałem. - Przegarnij ziemię raz jeszcze. - Jest! Jest coś jeszcze! To konik i jeździec. Skąd wiedziałeś tato, że jeszcze tutaj coś będzie? - Zapomniałaś? Mam dobrego nosa. - Ach tak, dlatego chciałabym być taka jak ty. Klęknąłem przed nią chwytając ją za ramiona i wówczas przypomniałem sobie ten jedyny raz gdy ojciec zabrał mnie na ryby, na których spotkał swoich kolegów z pracy. Nie rozłożył nawet wędki, a tylko siedział z nimi żarliwie gestykulując. Mi pozwolił rzucać do wody kamienie tylko, że na łąkach kamienie należą do rzadkości dlatego zbierałem najróżniejsze patyki by wodować je już po chwili jako najdziwniejsze okręty. Może podobała mu się ta moja zabawa bo wrócił dziwnie uśmiechnięty, a z za pleców wyjął całą garść kamieni. Ciskałem je z całych sił biorąc jeden po drugim z zapiaszczonej dłoni ojca, a one wpadały w sinawe warkocze rzeki z basowym chlupnięciem, po którym w górę wyskakiwał wąski język wody, który grzebał je na zawsze w bystrych odmętach. Dlaczego zapamiętuje się takowe drobiazgi – zastanawiałem się – i co ona po mnie zapamięta? - Posłuchaj – powiedziałem patrząc jej w oczy - nie musisz być taka jak ja ani taka jak inni. Powinnaś być sobą i tylko sobą. Moją niepowtarzalną córeczką. - Przecież zawsze jestem sobą. Jak można być kimś innym? - Widzisz im bardziej stajemy się dorosłymi tym bardziej udajemy kogoś innego. - Nie rozumiem. Ja zawsze będę Paulinką tatusiu. - Oczywiście – odparłem z uśmiechem. - Mogę się pobawić tymi żołnierzykami? Ojej zobacz ten konik jest chory, nie może stać na nóżkach. - Ale one są brudne, stare i popsute. Może wyrzucisz je do śmieci, a jutru kupimy jakieś podobne do tych. - Nie. Ja zaraz założę szpital i ich wszystkich wyleczę, umyję i nakarmię. - Wiesz co, gdy skończę moją pracę to poszukam mu jakieś fajnej podstawki i przykleję go do niej aby mógł sam galopować. Mam do tego super klej. - Hura, więc zawołam cię na operację gdy tylko go wyczyszczę, a ty będziesz moim pierwszym lekarzem w moim szpitalu. - Zatem przygotuj sale operacyjną. Pobiegła, a zapach ziemi intensywniał w chłodnym wieczorze. Może właśnie dobywa się ten jeden z drobiazgów, który pozostanie po mnie – pomyślałem – kończąc kopanie ogródka.