Deklaracja dostępności
Katarzyna Klimczak - kategoria młodzież - proza - III nagroda
Drzewa, na których rosły ptaki. To był dzień jesienny. Pamiętam, bo zwykle najgorszych okresów z życia się nie zapomina: To te dobre, albo raczej znośnie stabilne są pomijane i niedocenianie. Zaraz po anomalnych zjawiskach pogodowych w postaci silnych burz i huraganów w życiu i w pogodzie… Niebo nadal nosiło znaki, a może zapowiedzi deszczu- minionego, albo przyszłego. Było pochmurno, niemal ciemno, mimo że spacerowałam w godzinach mocno zbliżonych do południa. Panował chłód, nie orzeźwiający i miły, jak to bywa wczesną Złotą, Polską Jesienią, ale dżdżysty, ciapowaty i grząski. Chciałam zmienić otoczenie. Przy każdym kroku czułam jak resztki niedawnego deszczu mieszają się z początkiem nadchodzącego w moim bucie chlupocząc przy tym nieznośnie. Tylko kropiło. Na razie. Zaraz znów miało lunąć. Taka przerwa między ulewami, aby wszystko zdołało ze mnie spłynąć. Uczucia, emocje, woda. Chodniki sieczone grubymi łzami tego dość spóźnionego już poranka zdawały się jęczeć i zapadać głębiej w ziemię przy każdym kroku. Liście całkiem opadły z drzew szarpane bezlitosnymi ramionami wiatru u szczytu jego formy. Zmieniły się teraz bezkształtną, lepką, błotną breję zaśmiecającą liczne alejki przecinające szarą matowość trawników, utrudniającą spokojny marsz. Spacerowałam, bo tak zachowują się wszyscy szczęśliwi ludzie w wieku średnim, bez pracy, bez parasola, z dwójką dzieci, z siwym kosmykiem, którego jeszcze chwilę temu (miesiąc, rok, dwa…) nie było oraz z matczynym „Aniemówieniem” wplątującym się w niemal każde przedsięwzięcie. Dlatego powinnam mieszkać sama, z dala od „Aniemówienia”. Ale nie wyszło, bo taniej, bo opieka na dziećmi, bo obiady. Chodzenie sprzyja myśleniu- zauważyłam kiedyś. Zmiana perspektywy. Ojciec chodził i zastanawiał się od kogo pożyczać. Zawsze przynosił jakiś pieniądze. Matka chodziła- i nadal chodzi, wymyślając coraz to nowe epitety określające moje nędzne życie i błędy, powtarza się tylko z Aniemówieniem…, Kurator chodził, analizując moje postępki, które wymieniał również chodzący Wychowawca, Komisarz Jakiś Tam chodził, kiedy próbował domyśleć się, co dokładnie zrobiłam, ale to przecież było nic w porównaniu z... Więc i ja spacerowałam, ale może właśnie to było błędem? Zmieniająca się sceneria powalonych drzew, rozrzuconych w nieładzie gałęzi wśród bezkresu trawników skuteczne rozpraszała myśli. Moje autorytety, specjaliści w sprawie chodzenia wędrowali w kółko, w tę i z powrotem, od okna do drzwi po przekątnej, albo po elipsie. Krokiem miarowym, energicznym, w rytmie niezakłóconym zbędną przerwą, tak jakby gdzieś w tle leciała wojenna piosenka, coś w stylu „Pałacyku Michla”, jakby ten marsz dokądś prowadził… W życiu przyjrzałam się już wielu wędrowcom. Mają róże charaktery i typy. Mój szef, ex oczywiście, był z rodzaju spokojnych „wtęiwewtę” . Melancholik, nudny, przewidywalny i wyrachowany, właśnie tak się przechadzał mówiąc mi, że mnie zwalnia i zanim wypowiedział magiczną klauzulę, wiedziałam, co się stanie. Przestępowałam z nogi na nogę obserwując ten spektakl, psując sobie niespodziankę zakończenia. Wspomniany już wychowawca był „kołem”. Nawet podczas lekcji zakreślał coraz to większe, lub mniejsze okręgi w zależności od tematu, skali natężenia głosu i zdenerwowania. Gdy krzyczał kręcił się niemal w miejscu, nie odrywając przy tym ode mnie spojrzenia, trochę jak starcy puchacz, ze słuszną, puszystą wręcz nadwagą krążący i śledzący nierozerwalnym połączeniem wzroku nocną eskapadę myszy. Ja szłam bez celu, przed siebie- taką miałam nadzieję, bo w życiu się chyba cofnęłam. To tak jak nabijanie „level’i” i zapomnienie, by zrobić „safe” przed kolejnym etapem- za dużo gier komputerowych, Julek powinien… coś przeczytać? Nie. Ja mu powinnam poczytać, ale jakoś mam inne problemy, wzrok odmawia posłuszeństwa, szczególnie, gdy oczy się szklą. A takie szklane nie pasują do plastikowych przygód Misia Głupie Imię, Którego Nigdy Nie Pamiętam. Plastik się nie tłucze. Po drodze mijałam ławki, mokre, obdarte z farby. Wcześniej je liczyłam, ale po dotarciu do liczby 34 i nadaniu każdej z nich imienia znudziłam się. Szacując ta konkretna, obok której przeszłam nosiłaby chyba numer 68. Nad nazwą nie myślałam, była taka zwyczajna, a jednak poczułam, że powinnam się zatrzymać. Jeszcze nie zawrócić, ale przystanąć, odpocząć. Coś mi mówiło, że tak zrobię, zanim do końca podjęłam decyzję. Nagle. Jak porażona prądem. Zrobiłam zwrot o 180°, co brzmiałoby znakomicie, gdyby dotyczyło ścieżek życia… Wtedy go zobaczyłam. To się zazwyczaj tak właśnie zaczyna. Sprawdzając palcem po liście: Dziwna sceneria?- jest- odhaczone, romantyczne miejsce- także, desperatka w trudnej sytuacji- o tym skomplikowanym przypadku już wspominałam, i on, tajemniczy, czarny, siedzący na oparciu ławki, jak chuligan- niegrzeczny chłopiec… Niemniej dla mnie było to niekonwencjonalne. Podeszłam. Na początku byłam zła. Krzyknęłam „Złaź!”, sama nie wiem dlaczego, zwykle nie zwracam uwagi na takich jak on, ale tak nie wypada siadać osobom w naszym wieku, nikt na to nie lubi patrzeć, bo wraca się pamięcią do młodości, to takie przypomnienie z wykrzyknikiem na końcu! Wyglądał poważnie, stąd myśli, że pewne lata młodzieńcze ma już za sobą. Tylko ludzie zwykle używają innych zawołań do usunięcia niemającego pojęcia o kulturze intruza. I normalnie podobni do tej konkretnej persony uciekają w popłochu, ale nie on. Zamiast tego uśmiechnął się. Ci, w jego typie zawsze uśmiechają się tak samo. Znaczy… wyraz ich twarzy się nie zmienia, ale w oczach pojawiają się już tak dobrze znane nam, kobietom po przejściach, wyrazy rozbawienia i kpiny. „–Ławka jest mokra.” – rzekł mi w odpowiedzi na krzyk głosem spokojnym, matowym, jak niby nigdy nic, jakby to było oczywiste, jakby nie było w tym nic dziwnego. I z jednej strony miał rację. Cóż, ujął mnie tym, wspomniałam już, że byłam desperatką, która miała problemy z myśleniem. Wdrapałam się na siedzisko i oparłam podobnie jak on. Było mi wszystko jedno, przemoczona, z Jeziorem Aralskim przelewającym się od pięty do palców w miarę ruszania stopą w bucie. Z tym jeziorem to całkiem prawdopodobne. Jest bezodpływowe, jego powierzchnia cały czas się zmniejsza (odpytywałam z tego Agatę, geografia się kłania) ludzie nawadniają wodą z rzek pola, więc nic nie wpływa do jeziora. A ponieważ nigdy nie byłam pewna, gdzie ono leży, któż to wie, może w nie wdepnęłam i zabrałam ze sobą? Zresztą woda krąży w przyrodzie, na pewno w którymś z moich dwa lata temu nowych czółenek znajduje się to Jezioro. Wygodne usytuowanie zajęło mi parę chwil poświęconych mokrym butom i suchym zbiornikom wodnym, ale wreszcie złapałam równowagę. -Co tam?- zapytał jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi, a to zupełnie nie-przypadkowe spotkanie było jednym z wielu zaczynanych w podobny sposób. -Nie rozmawiam z obcymi!- Ofuknęłam go łamiąc rutynę zupełnie jak jakaś przerażona siedmiolatka piskliwym głosikiem zdartym na zimnie, zdartym na dzieciakach. Na pewno nie prezentowałam tak dobrze jako on, tylko jak mi delikatne zasugerował przy następnym pytaniu: „Co Ci się stało, że wyglądasz jak zmokła kura…” ale postanowiłam, że nic na tym świecie nie jest w stanie mnie zdołować bardziej niż biały kosmyk ironicznie zdobiący moją skroń. Nie ruszyło mnie nawet to, że moje młodsze dziecko dzisiaj, przed pójściem do nowej szkoły 8- letni Julek uraczył mnie komplementem „Mamusia, jest najładniejszą ze starszych pań, jakie widziałem, no może poza babcią”. Ale moja matka naprawdę trzyma się dobrze. Kochana córcia Agatka, skwitowała to „Cicho, to po prostu początek menopauzy”. „-Ale ja przecież nie jestem taka stara!” Wraz z historią mego życia czyli powodem dla którego nie wzięłam dziś parasola, wiedząc, że będzie padać, uraczyłam przygodnie poznaną osobą i tym wydarzeniem z dzisiejszego ranka. Brak ochrony przed deszczem miał mi zapewnić imitację katharsis, dojście do oczyszczenia z wszelkich emocji i błędów oraz czas na przemyślenia. Jakiś kanadyjski szaman voodoo, w ramach katolickiego szabasu w piątkowym programie telewizyjny, w meczecie na szczycie świętej góry w Pirenejach objaśniał buddyjski sposób na poukładanie swego życia… czy jakoś tak: zapamiętała, że należy się oczyścić ze wszelkich złych przeżyć zażywając ruchu… Zażywać można też kąpiel- tak się usprawiedliwiałam przed sobą wspominając słowa Mohammeda, chyba tak mu było na imię, czując niemal wstręt do wszelkiego wysiłku fizycznego ponad codzienną normę: spacer farmera z zakupami, po schodkach na drugie pięterko starej kamieniczki, biegiem na przystanek z samego rana- o ile miałam się gdzie śpieszyć. Chciałam wierzyć, że ten sposób zadziała, że coś się zmieni- na lepsze- to ważny szczególik. Powinnam się przenieś w te Pireneje do takiej właśnie świątyni, by w spokoju medytować i wychowywać me światłe pociechy…, albo gdziekolwiek, by mieć trochę spokoju. Może chociaż na wakacje? Propos ruchu: „No co, mój Grubasku? Ja cię nawet taką lubię, mięciutką! Zresztą ktoś musi taki być, skoro ja jestem takim chuderlakiem. Inaczej byłoby nudno!”- z serii złotych przemyśleń mojego Julka. Zupełnie nie wydawało mi się to dziwne, ta cała rozmowa, moje opowieści i życiu rodzinnym, żalenie się, robienie z siebie ofiary losu, którą w sumie się stałam- „Aniemówiłam”. Całość poprzedzona przeczuciem. Intuicja mówiła mi, że tak właśnie powinno być. Ufałam jej jak zawsze, gdy uciekałam z domu i trafiłam na policję, paliłam trawkę przed szkołą, po czym dostałam kuratora, poznałam Krzyśka, wzięłam z nim ślub, i rozwód niecały miesiąc później, będąc już w ciąży, kiedy skręciłam w pamiętną boczą uliczkę za przeczuciem na skróty i mnie okradli, jak wiązałam się z innym Krzysztofem, co skończyło się podobnie jak za pierwszym razem… Tak. Ale tym razem wiedziałam, po prostu miałam pewność, że nic złego z tego nie wyniknie… Jak zwykle. Mój rozmówca cierpliwie wysłuchał całej, nużącej nawet mnie historii, tak przewidywalnej idącej w rytmie źle, gorzej, stabilnie, ale nie lepiej. Na początku milczał, co dla niego było raczej naturalne. Potem westchnął. -Ludzie są z natury dziwni… Jak kolorowe ptaki. Gadatliwe papugi, kukułki, sama wiesz jakie one są, szare cukrówki, a Ty? Jesteś jak Jerzyk. Całe życie w locie, ani chwili by przysiąść, tak jak ja teraz, dla Ciebie to nienaturalne. A jeśli już się zatrzymujesz, to jest to spowodowane tym, że wleciałaś na szybę, złamałaś skrzydło, albo się zgubiłaś. Mówisz, że zwiedziłaś prawie całą Polskę? Ja też- tanimi liniami lotniczymi, ale zawsze wracam tu… Wymieniłaś Kraków, drogą Warszawę, Szczecin, Zieloną Górę, wybrzeże, góry i Lublin- częste zmiany zamieszkania nie wpływają chyba dobrze na twoje pisklaki - próbował mnie zdefiniować, określić co jest najlepsze dla mnie i dzieciaków, choć znaliśmy się zaledwie od 17 minut. A właściwie nasze imiona nadal były tajemnicą, ale tak było chyba lepiej. Całe moje życie to zaledwie kilkanaście minut nużącej opowieści. -Śmieszne porównania. A ja ty byś określił swoją osobowość? –próbowałam zdobyć jakieś informacje o nim, wybić go z pantałyku. Mały Jerzyk? Wielka Ja! Ciekawe w czym mu go przypominałam… Sama wróciłabym do metafory zmokłej kury, typowej kwoki… -Zgadnij…- zapytał niskim, zachrypnięty głosem. Uśmiechnęłam się. Wiedziałam dobrze. Ale miałam inne problemy. Potrzebowałam rozwiązań… Powinnam lecieć… Wstałam, i przeprosiłam. Już miałam odejść, gdy zawołał za mną: -Jerzyku, lichy to kruk, co zdobycz z rąk wypuszcza. Zaczekaj. Porozmawiajmy. -Więc jestem zdobyczą…- odpowiedziałam po chwili krępującej ciszy czując się upokorzona. -Nie… ale mnie ciekawisz, Jerzyku. Chciałbym Ci pomóc. Od starych kruków młode uczą się krakać. Ja nie jestem najmłodszy, może Ci pomogę. Jesteś nieszczęśliwa. Nie potrafisz zostać nawet na chwilę. Ale to nie wina miejsca, że nie wychodzi. -Może moja, co? Jeszcze nie odnalazła swojego kawałka ziemi, powrót do rodzinnego miasteczka nie był dobrym pomysłem. Jestem zła. Głównie na Ciebie. Nawet mnie nie znasz, skąd wiesz jaka jestem i po co te głupie przenośnie i porównania? Nie zamierzam krakać, tylko żyć dalej. Nie potrzebuję…- przerwał mi. I nawet trochę się przestraszyłam. Nadal siedział na oparciu ławki w tej samej pozycji i miał rację. Jego głos przebijał się ponad szum deszczu i ulic. Znów zaczynało lać. Ja naprawdę nigdy nie byłam szczęśliwa. Tak analizując wszystkie moje doznania… -Kruki trzymają się razem, Jerzyk szybuje sam. Przepraszam. Miało być bez ptasich powiedzeń… Ale to jest twój problem. Masz kurcze- wybacz, ale to jest naprawdę zabawne-nienajgorzej, dom, rodzina, a nawet „aniemówienie”. To tylko problemy do pokonania, szczęście nie ma jednego koloru czy smaku, jest raczej niejednostajne. Bo jak pióro białe u czarnego kruka, tak w samotnym, pysznym Jerzyku rzadka rzecz – nauka. Ty jesteś dumna, w swoim nieszczęściu. Ale to, że przeżyłaś wiele ciężkich chwil, nie czyni Cię lepszej, chociaż może… Coraz bardziej bawi mnie ta gra słowna. Spróbuj być sobą, ale inaczej niż dotychczas. – Prychnęłam, pomyślałam, że jest ptasim móżdżkiem. I miałam rację w jakimś sensie. A on się zaśmiał, tak jakby potrafił czytać w myślach. Wtedy doszłam do wniosku, że jako Jerzyk zbyt długo tkwię w miejscu. Pomysł z kolejną przeprowadzką może zadziałać. Zresztą nie powinnam była wtedy poświęcać czasu na takie głupie pogawędki. Musiałam coś przemyśleć, a podczas całego spaceru nie ruszyłam się z miejsca, mimo przeszłam chyba 10 km, przy moim wstręcie do sportu to prawdziwy wyczyn. Pomyślała, że może schudnę, kupię fajną kieckę, poznam jakiegoś kolejnego Krzyśka, któremu nie przeszkadzają dzieci, wyjedziemy, zacznę od nowa, zatrudnię się jako sprzedawczyni, nieważne czego czy gdzie, wynajmiemy mieszkanie, może w Kujawsko- Pomorskim? Tam jeszcze nie mieszkałam, i wszystko się ułoży. Na jakiś czas przynajmniej. -Co masz dziś na obiad? Co gotuje twoja mama?- spytał wtedy ciągnąc dalej naszą przyjacielską pogawędkę… Musiałam się chwilę zastanowić. Co pomiędzy „aniemówieniami” próbowała przekazać mi matka chodząc z wolna po sypialni…? -Hamburgery domowej roboty i pizze rybną- odpowiedziałam i uświadomiłam sobie, że mój cały plan właśnie został zdezintegrowany. Nie schudnę. A to podstawa, aby brnąć dalej w to życie. Uwielbiam rybną przekąskę z makrelą i tym drugim, też wędzonym oraz mamine kotlety z świeżą bułeczką i majonezem. To jedyna przyjemność mojego życia, jedna z niewielu! Nie mogę się upić, jestem matką, samotną- zresztą aktualnie mam nadzór i to nie jest rozwiązanie… Nie odpuszczę sobie kotleta. Przynajmniej dwie porcje i dokładka jak dzieciaki pójdą już spać. Usiadłam z powrotem na wąskiej deseczce jak na grzędzie. Miałam nadzieję, że nie załamie się pode mną. Nastała chwila bębnienia. Deszczu o beton, palców o ławkę, serca o… żebra? -Pokazać Ci, gdzie mieszkają ptaki Jerzyku? -Na drzewach?- Odparłam niezupełnie przekonana, dawno już zapomniałam wiele podstawowych informacji ze szkoły, gdzie zresztą nigdy nie byłam prymusem. - Spójrz. Są tam. Zawsze. Za każdym razem– czarny kontur krzywych pni niemal wyłonił się z nikąd nieco nade mną i lekko w lewo, tak abyśmy swobodnie mogli obserwować ciemne, migotliwe w tym świetle i deszczu liście buków. -Dziwne. Myślałam, że wszystkie już opadły, wiatry były silne… -One wracają zwykle na to miejsce, Jerzyku. W przeciwieństwie do Ciebie, ty nigdy nie wracasz. Ucieczka: z domu, od kłopotów, od drugiego męża, od pierwszego w sumie też, ze szkoły i tak dalej. -Jak mogą wracać?- Spytałam nie mogąc się odnaleźć w toku jego myśli. -Lecą. -Z wiatrem? -I pod wiatr- dodał. -Bo to są ptaki! Drzewa od góry do najniższych gałęzi pokryte były gęsto stadkiem czarnych ptaków, wron czy może kruków. Wyglądały jak szeleszcząco kraczące liście ruszające pod wiatr i kołyszące się razem z nim. Na tle szarego nieba ten obraz odznaczał się wymyślną konstrukcją i ostrym konturem. To było piękne, ale nie straszne. Na myśl przywodziło wspólnotę, dom. W górze słychać było stare i mądre „aniemówienie”, gdy któryś z młokosów, czy może z młokruków spadł, lub się zachwiał. -Jerzyku, musisz coś zrobić inaczej niż dotychczas, bo wpadniesz w pętlę, nastanie Perpetuum Mobile, którego nie zatrzymasz, a wszystką będzie się wciąż kończyło tak samo, spacerem i płaczem. Tylko czas będzie leciał, na szczęście to Ty, Jerzyku jesteś pilotem swojego metalowego ptaka czasu, przejmij stery. Zmień coś, ale nie miejsce. Bo w końcu obudzisz się wszystko jedno gdzie, całkiem i siwa, całkiem i sama, całkiem i pusta… -Tobie to łatwo powiedzieć. -Wcale nie łatwo właśnie, mówienie sprawia mi nie lada trudność, Jerzyku. Mimo to rozmawiamy. Postaw sobie cele, i dąż do nich. Nie bardzo wiedziałam co mam mu odpowiedzieć. Poszukałam więc jakiegoś rozwiązania, tak niecodziennego jak ta rozmowa. Wcale nie spacerowałam. Siedziałam w miejscu. I znalazłam. -Zamiast zmieniać otoczenie zmienię… yyy siebie? Bingo. To wcale nie było takie trudne. Tak powtarzał Mohammed z religijnego piątku, chyba z pięć razy. To takie oczywiste, ale jeszcze nie próbowałam. Koniec z nadmiarem kotletów, narzekania, złości… Matko, już mi żal. Czuję ten zapach… Wezmę jakieś prochy na przeziębienie, mam przeczucie, że moje oczyszczenie ma fatalny wpływ na odporność. Pojdę spać. Albo poczytam. To trudniejsze niż przeprowadzka, ale może warto. -Co ty nie powiesz? – ironizował nieznajomy. -Gość z telewizji, bo on wcale nie ma tak na imię, przekonał Cię do nagłej zmiany, odrzucenia pomysłu z przeprowadzką, na ławce w parku, w deszczu, w bezlistnym październiku. -Nie. Zrobił to gadający Kruk. Tak właśnie to wszystkim wytłumaczę. –Zaśmiałam się pierwszy raz od bardzo dawna. On po chwili także się przyłączył, w sumie zabawna wizja. Nawet siwy kosmyk zaczął mi się wydawać jakiś taki mniej szary, może dziwny blond- dobry kolor na przefarbowanie się, zmoczony deszczem i zmieszany z błotem, w które wpadłam po drodze ślizgając się na zgniłych liściach. Ale już mi to nie przeszkadzało. Zaczynałam od nowa, w nowym starym miejscu, po raz setny i pierwszy. Zmęczyłam się. Czas osiąść.