Deklaracja dostępności
Edyta Bus - kategoria proza - I miejsce
W oczekiwaniu Złudny i nieobliczalnie zmienny jest ten świat, jak bajka zamknięta w szkle, którą dziecko obraca w dłoniach i potrząsa jakby od niechcenia, z bezimienną pustką w oczach. Migają w świetle lampy magiczne płatki śniegu. Błyszczą, mrugają, zachęcają do zabawy wśród zasp, powoli otulając samotną, maluteńką chatkę, która tyle jest bajkowa, ile wzrok zainteresowaniem ją głaszcze. Wtem kula wypada z rąk dziecka i toczy się bezładnie po puszystym dywanie. Magiczne płatki stają się zwykłymi kawałkami kolorowej wstążki, bajkowy, śnieżny domek zwykłą figurką z taniego plastiku. Wszystko to obraca się, wiruje, toczy i znika głęboko pod ciemnym łóżkiem, zasypiając w zapomnieniu pod grubym kocem kurzu. Więźnie głos w ciszy, opleciony delikatnymi nićmi urwanych niepostrzeżenie myśli. Posuwa się wskazówka starego zegara, nieznudzenie przemierza swą drogę. Wciąż tę samą- bezpowrotną i unikatową. Z ogromnego sukna wykrawa łaty na wór doświadczeń. Gdzie spojrzeć rozciąga się rzeczywistość, rozlewa i powolną, gęstą strużką naznacza każdy najmniejszy szczegół, aż z dwóch różnych zleją się w jedno. Tylko ciche skrzypienie starego, bujanego fotela mogło zwiastować czyjąś obecność. Strażniczka czasów przeszłych, cichy świadek zawieruch politycznych i społecznych, milczących, niedopowiedzianych zdarzeń, gdzie najgorsze jest wszystko pamiętać, na nowo przeżywać, kiedy już jakaś część człowieka w półśnie tęskni do tego bujanego fotela, do dużych kolorowych kłębków wełny w koszyku, nieśpiesznych rozmów i kilkakrotnie czytanych tych samych gazet, przekładanych tylko z miejsca na miejsce, regularnie z sentymentem odkurzanych. I jest jeszcze myśl, co kłóci się z pierwszą. Ta zawsze starannie każe upinać włosy znaczone srebrną nitką, układać książki na półce według alfabetu, piec ciasto drożdżowe mimo zmęczenia i czekać, zawsze czekać cierpliwie na powrót dzieci i wnuków. Obie natury kłócą się ze sobą, to znów uciekają, lecz jedna bez drugiej istnieć nie może, więc przeplatają się, łączą i dopełniają, tworząc ten niesamowity, pełen oczekiwania spokój. Niczym długie nici wełny, póki tworzą kilka różnokolorowych kłębków, nie znaczą nic, dopiero w spracowanych, lecz zręcznych i szybkich rękach babci zwinnie przesuwają się i posłusznie przeplatają wokół zniewalających je drutów. Wtedy uległe tworzą szaliki na zimę i ciepłe swetry o tysiącu różnych wzorów, różnokolorowe, ażurowe bluzki i inne cudeńka, jakie tylko druty czy szydełko wyczarować potrafią. W monotonii i skupieniu przesuwają się wełniane nici, kołyszą się leniwie na kolanach babci w bujanym fotelu w rytmie jego skrzypienia i tykania zegara. Senna i statyczna atmosfera zaczyna coraz dalej wysuwać swoje macki. Tylko w oddali, za firanką można jeszcze dostrzec jakiś ruch. Wszystko to trwa jeszcze chwilę, a liczone oczka zgodnie chwytają się siebie, układają w coraz większy kawałek robótki. Zdawać by się mogło, że nie będzie miała końca, lecz to tylko złudzenie, bo skrzypienie fotela z nagła ucicha i robota zostaje odłożona na później. Wczesne zimowe przedpołudnie ciekawie wygląda zza szyby, jakby chciało wejść do środka, a że nie może, bawi oczy wirującymi płatkami śniegu ku utrapieniu przechodniów na dole. Babcia powoli podchodzi do okna, nieznacznym szuraniem zagłuszając tykanie zegara. Cała uprzednia senność pierzchła w jednej sekundzie, nie zostawiając nawet śladu swojej obecności. Firanka lekko poruszyła się, a oczy kobiety natychmiast podążyły wzdłuż ulicy, która nagle urywała się przesłonięta rogiem bloku. Żeby choć kilka centymetrów, to o te kilka centymetrów widziałoby się wcześniej- myślała nieraz staruszka. Spojrzenie jej wiedziało, że z tej strony niebawem ktoś nadejdzie, ktoś bardzo ważny, ktoś, kto wart był codziennego odprowadzania i przyprowadzania, chociażby wzrokiem. Ulicą przechodziło mnóstwo ludzi. Wyglądali niczym mrówki, które wędrują utartymi ścieżkami, w pośpiechu nosząc drobne patyczki na budowę mrowiska, ciągle się spiesząc, by szybciej skończyć budowę. Pojawiali się i po chwili znikali po drugiej stronie drogi, każdy inny, unikatowy. To znów niknęli w drzwiach sklepów, skuszeni barwnymi witrynami, by po chwili znów wyjść na ulicę, która podobnie jak wszystkie w mieście czarowała przechodniów przedświąteczną atmosferą. Czy to prawdziwa, czy nie, w tym wypadku miała wyłącznie podnieść dochody sklepów. Dziś nikt już nie zawaha się i sprzeda wszystko, nawet to, czego kiedyś nie pomyślałoby się sprzedać. Mimo jawnych i bezczelnych oszustw oraz wszędobylskiej obłudy te wszystkie ozdoby, choinki, kolędy, wszechobecna biel śniegu, przypominały, że lada moment będzie można usiąść ze wszystkimi przy jednym stole, z tymi, na których co dzień się czeka, którzy chociaż są obok, to jakby ich nie było i jest się samemu w pustym domu oczekiwania, zawieszonym w czasie, gdzie listy przychodzą coraz rzadziej, a telefon nieznośnie milczy. Kiedy pojawia się nadzieja, że będzie, jak dawniej, myśli, jak stęsknione ptaki wracają w ułamkach do zakurzonych dat. Znów słowa i obrazy krążą obok, są blisko, tak bardzo blisko i czuje się tamtą radość i strach, smutek i wzruszenie, lecz mimo trudnych chwil wszyscy są razem, nie brakuje nikogo, są starsi, młodsi i ci całkiem mali. Wszyscy stoją przy stole, nawet ci, których dzisiaj już nie ma, ciągle żyją na tym obrazie i żyć już będą w pamięci, zawsze uśmiechnięci i młodzi, tacy, jakich ich zapamiętano. I wreszcie wszystko to ma wrócić. Chociaż będą inne osoby, to przecież są tak samo ważne, wrócą te same uczucia. A przecież dzisiaj jest łatwiej niż wtedy. Znów spotkają się wszyscy, nie zabraknie nikogo i nikt już nie będzie sam. Chociaż przez te kilka dni- myślała kobieta. Śnieg po cichu okrywał puchem miasto, zasłaniał kolorowe lampki i sklepowe wystawy, jakby chciał ukryć wszystko to, co sztuczne i nieprawdziwe potakując, że przyjadą bliscy i znów będzie tak zgodnie i rodzinnie, jak we wspomnieniach sprzed czterdziestu lat. Zgrzyt klucza w zamku obudził staruszkę z zamyślenia. Urwała się, prysła nieoczekiwanie tamta myśl, pozostawiając babcię sam na sam z teraźniejszością i godzinami niepewnego oczekiwania na przyszłość wypełnioną nadzieją. Kobieta jeszcze raz spojrzała w dół i ze spokojem zasłoniła okno. I przyjedzie Krzysio z Moniką i dziećmi, przecież obiecał- dodała, jakby chciała się upewnić i wyszła do przedpokoju. Zabiegany, zakręcony świat, który goni za jedną sekundą, myśląc, że coś zyska, tymczasem traci więcej. Przelotne „dzień dobry”, które jest łącznikiem tych samotnych łodzi kipiących od nadmiaru swych spraw. A każdy z ludzi zamyka się w swoich myślach, odgradza niby ścianą ze szkła, obojętnie patrzy na innych, słyszy ich coraz mniej, aż nadchodzi dzień, że choć chce, nie może do nich dotrzeć. Człowiek człowiekowi tak bliski, a tak bardzo obcy. -Córciu, chciałam… -Nie teraz, mamo, jestem zajęta- przerwała z irytacją córka, jasno dając do zrozumienia, że stara matka, czy chce, czy nie chce musi to zrozumieć i uszanować. Tylko, że to „nie teraz” trwa wiecznie, a upragnione „później” nigdy nie chce nadejść. Z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień przechodzą nieodbyte rozmowy w zapomnienie. Pada śnieg, świat przykrywa bielą, potem płaczą deszcze i mgły suną leniwie porankiem. Słońce z uśmiechem zagląda w półsenne okna i znów płaczą deszcze, umykające przed goniącą je bielą, co kryje wszystkie łzy i szarości, uspokaja i utula każdy płacz. Za szybą wciąż wszystko się zmienia, przychodzi wyczekane przez dzieci i dorosłych. Gdzie zatem podziało się tamto „później” okupione ogromną cierpliwością? Nie chce odejść zła godzina, z ogromnym uporem wstrzymuje wskazówki zegara, pazurami trzyma się najmocniej jak potrafi, łudzi, kradnie najcenniejsze chwile, bezkarnie zamieszkując i mamiąc świat. Bez słowa protestu, bez jednej łzy staruszka wróciła do pokoju i już za drzwiami dokończyła cicho: -…chciałam tylko porozmawiać o świętach. I znów została sama ze śniegiem za oknem i stertą starych fotografii. Nadzieja, jak mały płomień świecy rozświecała smutne myśli, które z powrotem poczęły błądzić po przeszłych wydarzeniach. Nie drgnęły jednak z radością ani na kroki zięcia, ani wnuka, zdradzone i oszukane kolejny już raz. Lawina przyszłości poczęła się zsuwać, początkowo delikatnie i niemalże bezszelestnie. Jednym ruchem można jeszcze ją zatrzymać, zmienić tor jej ruchu, lecz krok ten wymaga odwagi. O wiele łatwiej było rozpocząć jej bieg, chociaż wstydem, strachem i niepewnością był tkany. Wszystko na tej krętej drodze jest tylko sprawą, zadaniem do wykonania, bez namysłu, wartości, za każdą cenę. Nikt nie przypuszczałby, że marzenie może być problemem, większym, że jego niewykonalność momentalnie niknie w oczach, kiedy zostaje skazane na zniszczenie. Czas nie zna litości i nieprzekupnie brnie do przodu. Nie poczeka ni chwili, nieubłaganie szkicując historię, coraz szybciej przybliżał ludzi do wspólnie spędzonych chwil przy choince, niosąc owe „później”, lecz komuś innemu. -Marcin, musimy porozmawiać o świętach, o mamie, rozpoczęła córka staruszki. -Już mówiłem, nie będę się za nią wstydził. Dobrze wiesz, że przyjeżdża siostra mojej bratowej. Brat mówił mi, że Marta jest zainteresowana założeniem spółki z naszym synem. Zawsze to rodzina. Od tego, jak ją przyjmiemy zależy, czy zechce zainwestować pieniądze w przyszłą firmę Pawła, czy nie. Gdzie chłopak znajdzie drugą taką okazję? Przecież kredytu nie dostanie. A mama jak zwykle założy te swoje kwieciste chusty, jakby zapomniała, że już dawno nie mieszka na wsi. Zacznie te swoje pogawędki o krowach, pszenicy, a Marta w życiu nawet na wsi nie była. Natomiast wstydzić się za to wszystko będziemy my, odrzekł mąż. -To co ja mam mamie powiedzieć? Przepraszam, ale nie możesz spędzić z nami świąt, bo przyjeżdża Marta i jej pieniądze są dla nas ważniejsze?- spytała z ironią. -Rób, co chcesz. To twoja matka. Tylko pomyśl, że masz jeszcze syna, któremu możesz zapewnić start w życie, a ona? Co ona zaczyna?- odpowiedział Marcin -Jak zwykle ze wszystkim zostaję sama, a to przecież także twój syn, rzekła lekko zdenerwowana. -Spokojnie. Trzeba dobrze pomyśleć- odpowiedział. A jakby ją oddać do szpitala? W końcu ma już swoje lata, a starsi ludzie chorują- powiedział po chwili namysłu. -Owszem, mama cierpi na nadciśnienie, ale bierze leki. Pójdę z nią do lekarza i co mu powiem? Nawet jak coś wymyślę to mama wszystkiemu zaprzeczy i wyjdę na oszustkę, odpowiedziała żona. -Pomyśl trochę. Kto ci każe kłamać? Gdybyśmy tak raz nie dali jej tych leków, poczułaby się trochę gorzej… -Zwariowałeś?! Chcesz ją wpędzić do grobu?- oburzyła się kobieta. -Daj mi skończyć. Jakiego grobu? Jak raz nie weźmie tych leków to nic jej się przecież nie stanie. Ot, poczuje się trochę gorzej, odwiezie się ją szybciutko do szpitala, a tam już się nią zajmą. Będzie miała bardzo dobrą opiekę, nawet lepszą niż w domu i nie powie, że się dobrze czuje. Zostanie na obserwację, pozna jakichś miłych starszych ludzi i nawet nie zauważy, że już minęły święta, a my pozbędziemy się problemu, wyjaśnił Marcin. -Sama nie wiem- zawahała się kobieta. -Nie ma się nad czym zastanawiać. Podłożysz jej jakieś witaminy zamiast tamtych lekarstw. Jestem teraz cały czas w domu, więc jak tylko zacznie się coś dziać, zawiozę ją do szpitala. Pomyśl o Pawle. W tym wypadku to naprawdę najlepsze rozwiązanie. No chyba, że chcesz jej powiedzieć wprost- zakończył mąż. Noc dobrze kryje wszystkie złe zamiary, dlatego pozwala myśleć, milczy. Za dnia podjęcie decyzji byłoby o wiele mniej oczywiste, gdy na szali stawia się dwie bliskie osoby. Pozornie tylko cierpieć będą tak samo. Niewysłuchane marzenie szybuje gdzieś w oddali, jak bańka mydlana, co bawi oczy kolorami tęczy, lecz ciągle ucieka. Jeden gwałtowniejszy podmuch wiatru, nieostrożny ruch i tak łatwo może pęknąć, zniknąć, wprawiając w zdumienie obserwujące ją dziecko. Może także istnieć chwilę dłużej. Tak wiele zależy, lecz nie od niej. Tysiące ludzi stają teraz nad przepaścią tej decyzji, zastanawiając się, czy to na pewno jedyna droga. Póki się stoi, można jeszcze zawrócić. Wichry targają myślami, to zagłuszają jedne, to drugie, a nad przepaścią nie ma żadnej kładki. Aż w końcu zacznie świtać i zegar odmierzy ostatnie sekundy. Znów wróci rzeczywistość, teraźniejszość, od której tak bardzo zależy jutro. Jest ono jak trzepot skrzydeł ptaka. Kiedy chce lecieć, zawsze musi wykonać ten sam ruch. Nigdy nie przekona się, czy podjął dobrą decyzję, póki nie poleci. I wreszcie nadejdzie ten poranek, poranek próby przejścia na drugą stronę bądź powrotu, lecz ona już wybrała. Córka jeszcze raz zawahała się, lecz zdusiwszy w sobie resztki nocnych rozważań zaczęła szukać witamin i przygotowywać odpowiednią ilość tabletek. Ona już wydała wyrok, niesprawiedliwy, nierówny. Każdy mógł się wypowiedzieć, lecz zabrakło tylko jednego „później” zmienionego w teraźniejszość, na które tak bardzo czekała jej matka, jednej rozmowy. Kobieta z pozornym spokojem, jak co dzień zaniosła leki matce i jak zwykle nie miała czasu porozmawiać. Wyszła wcześniej niż normalnie, próbując jeszcze w biegu wymyślić setki usprawiedliwień. Wszystkie były takie błahe i niepoważne. Nie potrafiły nawet w ułamku uciszyć tego, co miało się stać. Staruszka nieświadomie ciągle żyła swoim marzeniem, które tak łatwo miało prysnąć. Powtarzając codzienny porządek dnia kobieta zażyła leki i po śniadaniu na nowo rozpoczęła swoją robótkę. Znów nici przeplatały się posłusznie, układały w oczka i pętelki, chwytały się jedne drugich. Praca, która początkowo szła tak sprawnie, powoli zaczynała być coraz trudniejszą. Oczka gubiły się zuchwale, a odpowiednie ułożenie nici wymagało coraz większego skupienia. Silny ból głowy niemalże rozsadzał czaszkę, a pogarszające się samopoczucie zaczęło znacznie utrudniać funkcjonowanie. -Marcin! Marcin!- krzyknęła kobieta. -Co się stało mamo?- odpowiedział zięć. -Dziwnie się czuję. Bardzo boli mnie głowa.-poskarżyła się staruszka. -Zmierzę mamie ciśnienie. Może ma to jakiś związek. 220 na 100, za duże. Tylko dlaczego aż tak duże? Brała mama leki?- spytał. -Tak-odpowiedziała mu -Zawiozę mamę do szpitala, zdecydował Marcin. Ciepła i lepka strużka krwi nagle popłynęła kobiecie z nosa. Wszystko przykryte złudną troską, niczym te dachy domów, co je śnieg z wolna otula. Tak pięknie i efektownie wyglądają, tak bajkowo, lecz nie potrzebują ni jednej śnieżynki. One same chronią domy i to właśnie od zgubnego śniegu. W szpitalu natychmiast zajęto się chorą, wnikliwie poszukując przyczyny złego samopoczucia. Pozostała ona jednak zagadką, której rodzina z pewnością wolałaby nie rozwiązywać. -Zostawimy panią na kilka dni, na obserwację i jeżeli nic się nie powtórzy, na święta może pani wracać do domu- powiedział ciepło lekarz. -Bardzo się cieszę, bo wie pan, ma przyjechać mój syn z żoną i dziećmi, obiecał mi to i… Jej głos powoli niknął w szumie korytarza. Delikatny i wątły płomyk nadziei tlił się coraz mocniej. Tak bardzo się bałam, że przez to nieszczęśliwe zdarzenie ominie mnie to, na co tak długo czekałam- pomyślała już coraz bardziej spokojna. Biel szpitalnej sali lekko przerażała kobietę. Tak bardzo nie chciała być w te święta sama. -Mamo, pójdę już. Mam jeszcze projekt do skończenia, ale nic się nie martw. Powiem Magdzie, że tu jesteś i przyjdziemy odwiedzić cię jeszcze dziś- powiedział Marcin. -Dobrze. Przecież wiem, że masz dużo pracy, a ja ci tu jeszcze takie problemy sprawiam- odpowiedziała kobieta. -Żaden problem. Dobrze, że już się lepiej czujesz- rzucił tylko i wyszedł. Nie miał odwagi powiedzieć, że jego problem właśnie się rozwiązał. Całą drogę powrotną myślał o tym, poszukując usprawiedliwień, to znów obarczając winą żonę. Nie sądził, że usprawiedliwienie się będzie trudniejsze niż początkowo przypuszczał. Jednak im dłużej myślał, tym bardziej udawało mu się przekonać siebie, że postąpił słusznie i już całkiem spokojny powiadomił żonę o zdarzeniu. Nadszedł wieczór i stęsknione oczy staruszki poczęły niecierpliwie przemierzać głębię korytarza. Narastający niepokój kazał coraz intensywniej czuwać i czekać. Żeby ujrzeć chociaż jedną ukochaną postać, bodaj znajomy zarys. Przecież obiecali-szepnęła. Noc dłużyła się nieznośnie. Dziwny lęk powoli zakradał się do serca, stopniowo zamazując wizję wspólnych świąt. Lecz po chwili wstępowała otucha, maleńki płomyczek nadziei, który spokojnie i leniwie palił się, jak błyszczące gwiazdy za oknem w tę mroźną noc. Kolejnego dnia kobieta już od rana czekała na dzieci. Obietnica okazywała się pustą i nic nieznaczącą, a raniła bardziej niż ostry kawałek metalu. Staruszka co chwilę wychodziła z sali na korytarz i spacerowała nim usilnie wierząc, że dzisiaj to już na pewno przyjdą. Następnego dnia sytuacja powtórzyła się, a do Wigilii został już tylko jeden dzień. Marzenie miało prysnąć w jednej chwili. Każdy szczegół odsłaniał swe prawdziwe oblicze i dopasowywał się do całości układanki. Z każdą godziną nadzieja gasła, a wielkie łzy rozczarowania i smutku płynęły daleko po twarzy, co chwila ukradkiem wycierane rękawem, gdy nikt nie widział. -Chyba będzie musiała pani spędzić z nami święta. Nic złego się z panią nie dzieje i moglibyśmy wypisać panią do domu, ale nie możemy dodzwonić się do pani córki- wyjaśnił lekarz. Łzy ogromnego zawodu i smutku poczęły padać jedna za drugą. Tak bardzo czekała na te święta. Nawet śnieg padał jak tamtej Wigilii przed laty, kiedy wszyscy mimo problemów i trudności byli przez tych kilka dni szczęśliwi. Wszyscy, których kochała zostawili ją. Jej poświęcenie, miłość i trud wyrzucili do kosza, zamienili na bezduszne pieniądze. -Niech się pani nie martwi- rzekł ponownie lekarz. Wielu ludzi jest oddawanych na święta do szpitali. Rodziny nie chcą zajmować się swoimi babciami, dziadkami, czasami chcą wyjechać i uciekają się do oszustw i podłości, a my nic nie możemy zrobić. Wiem, że to przykre, ale jak już powiedziałem- jest w szpitalu więcej takich osób jak pani. Może razem jakoś spędzicie ten czas? Przecież w święta nikt nie powinien być sam, a tym bardziej nie powinien płakać- powiedział. Na korytarzu dało się słyszeć czyjeś kroki. Stawały się coraz głośniejsze, stawiane trochę niepewnie. W końcu w drzwiach stanęła młoda kobieta i uśmiechnęła się słabo. Na jej widok oczy staruszki poczęły błyszczeć i nadzieja na nowo napełniła jej duszę zapałem. Babcia mocno przytuliła dziewczynę, a drżące ze wzruszenia usta odwzajemniły uśmiech. -Panie doktorze. To jest Ola, moja wnuczka, pracuje w Londynie, mówiłam panu, powiedziała babcia. Lekarz uśmiechnął się tylko, nie chcąc przeszkadzać. -Rozumiem, że mam przygotować wypis?- spytał ciągle uśmiechając się -Ależ oczywiście, przecież w święta nikt nie powinien być sam, prawda babciu?- odpowiedziała dziewczyna. Marzenie tak delikatne i kruche, jak piernik na choince, ziściło się. Wróciło wspomnienie sprzed wielu, wielu lat. Chociaż teraz zostały już tylko dwie osoby, obraz nie mniej barwny zapisał się w pamięci i z pewnością pozostanie tam przez długie lata. Wszystko, co zapomniane przywrócił czas. Znów bajka zamknięta w szkle intryguje ciekawskie oczy swoją magią. Ludzie potrząsają, obracają kryształową kulę, a w świetle lampy skrzą magiczne płatki śniegu. Błyszczą, mrugają, powoli otulają samotną, maluteńką chatkę, zagubioną gdzieś w środku zasp. Nagle kula wypada z rąk i rozbija się o twardą posadzkę. Szkło rozpada się na miliony drobnych kawałeczków, żeby od tej pory atmosfera prawdziwych świąt zamieszkiwała w każdym z nas.