Deklaracja dostępności
Jagoda Wróbel - kategoria proza - gimnazja i szkoły średnie - I miejsce
Kasiodrak Każdy ma jakąś zmorę. Jedni się boją pająków, inni węży, jeszcze inni robaków albo dużych psów. Ci się boją ciemności, tamci brudu, jedni zagubienia, inni wyobcowania, a jeszcze inni niedoskonałości. Boją się samotności, tłumu, spojrzeń i porównywania. Ktoś się może bać swojego odbicia w lustrze, a ktoś cudzego oddechu za plecami. Zmora Agnieszki nazywała się Kasiodrak. Agnieszka, jak by na to nie spojrzeć, nawet najbardziej obiektywnie, była bardzo szczęśliwym człowiekiem. Miała swoje małe mieszkanko, ozdobione wiechciami traw, które ona i Krzyś zbierali latem na podwrocławskich łąkach. Przez okna zaglądał park, którego alejami zwykle gnał Zerwikaptur, jedyny w świecie jamnik desantowy. A nocami przez te same okna lubił mrugać znienacka księżyc. Sprawy były, na ile się dało, poukładane. Praca, dom, zaprzyjaźniona opiekunka. Przeokropnie plamiące, mleczne papki. Spacery po parku z Zerwikapturem i Krzysiem, póki się dało – późna wiosna, lato, wczesna jesień. Potem Wyprawy Na Biegun po parku. Zbieranie zielska w okresach sprzyjających. Teściowa, dopóki w ogóle odzywała się do Agnieszki, przepowiadała ponuro, że dziecko wyrośnie na maminsynka. A niech. Krzyś był w tym wszystkim cudem życia, szczękoczułkiem szczęścia. Był jak magia tęczy, maggi rosołu i jak zapach świeżych ręczników. Był niezastąpiony. Mojemojemoje. Mojemojemoje. Spowity warstwami pomarańczowej flanelki dresów, tarzał się z jamnikiem bojowym pod kanapą i obserwował promiennymi, czekoladowymi oczkami, jak mama wynotowuje tajemnicze hieroglify z gazety? Zerwikaptur przekrzywiał wtedy przemądrzale łebek, na jakimś poziomie istnienia identyfikując druk jako Dziennik Polski. Ale cóż tam może wiedzieć niewinny Krzyś... Odpełzali pod fotel. Agnieszka patrzyła jeszcze przez moment za synkiem. Był ciepłą i promienną łuną wokół jej serca. A bez niej nic by nie było. Serca też. Są ludzie, którzy śmiertelnie boją się pająków. Dla nich świat bez pająków byłby piękny. Upiorem Agnieszki był Kasiodrak. Świat bez Kasiodraka byłby – niewyobrażalny. Naprawdę niewyobrażalny. Na największej ścianie salonu Agnieszka tworzyła wielki kolaż ze zbieranych wiosną, latem i jesienią liści, maleńkich kamyków, szyszeczek i innych drobiazgów. Był niby to abstrakcyjny, a niby to wyobrażał okręt piratów na morzu z zuchwałym kapitanem Żołędziogłowym na dziobie. Krzyś podskakiwał jak szalony na sofie, kiedy zimą opowiadała wieczorami długie, długaśnie odcinki interaktywnej i – usługa gratisowa! – nie przerywanej reklamami baśni. Zerwikaptur zawsze był gotowy wcielić się w kolejnych bohaterów – załogę statku pirackiego, dzielnych marynarzy królewskiego szkunera albo zaczarowanej łajby morskiego potwora Bulgota. Pierwszy w świecie jamnik – wilk morski z dumą prezentował zachwyconemu chłopcu i niezawodnej autorce baśni marynistycznych samobójczy skok z deski w fale dywanu, po którym dramatycznie sturliwał się z pufy pod stolik i tam znikał aż do końca opowieści, a Agnieszka przylepiała Kapitanowi Żołędziogłowemu miecz z gałązki jałowca. Krzyś długo oklaskiwał nowy oręż dzielnego pirata, śmiał się, póki mógł, aż wreszcie skakał w fale, by wyłowić ofiarę pirackich figli. Z rozkwilonym jamnikiem w ramionach, na nóżkach ugiętych wpół ze śmiechu, z trudem wydostawał się na brzeg z kanapy, gdzie chichocząc przypatrywał się jeszcze, jak mama przylepia falom listek czy marynarzom szyszkę. Przysypiał pomału i zasypiał na kanapie, wpatrując się w cały ten obrazek. Statek piracki zamieniał się w jego mętniejących oczkach w coś niezupełnie wyraźnego... To i owo... Kształt... Agnieszka skończyła z falą, tworzącą kształt palemki do drinka nad jakimś nieszczęsnym żołnierzem, złożonym głównie ze skorupek po orzechach laskowych. Krzyś spał. Sprzątnęła co trzeba, złożyła do pojemników i na półkę, wytarła ręce. Usiadła z małym na kanapie i przytuliła go jeszcze na moment. Akurat taka miła, wieczorna chwilka, żeby poprzytulać się jeszcze trochę ze swoim maminsynkiem. Żeby tak tutaj... Zesztywniała. Na moment, szybko kazała sobie wziąć się w garść, żeby się Krzyś nie zbudził. Bogu dzięki, spał dalej. Już rozluźniając mięśnie, patrzyła szeroko otwartymi oczami w swój rozczochrany obrazek. W swój szerokolistny, piracki sen. Wystarczy przymknąć oczy i nawet w plamie na stole zobaczysz, co zechcesz... Pokręciła głową tak mocno, że prawie uderzyła Krzysia skrajem grzywki. Nie. Nie, nie, nie. To jej piracka wariacja. Jej prywatna własność. Nic tam nie mogło wejść. Psychologowie pokazują te plamy, takie tam. Pytają, co się widzi. A to, co się widzi, jest obsesją. Jest twoją zmorą. Jest tym, co... Krzyś poruszył się leciutko. Poddała się. Zamknęła oczy, zaczęła je otwierać. Bardzo, bardzo powoli. Widziała już, że kolaż wciąż tam wisi, widziała kontury. Majaczyła jej kosmatość liści, ciemne wypukłości szyszek, jakieś coś. Coś głęboko – czarne... Jak gryząco – ssący uśmiech... Maszt? Krzyś kichnął. Otworzył oczka. Natychmiast spuściła głowę, powitała go szerokim, trochę panicznym uśmiechem. - Weź, zaopiekuj się Zerwisem. A ja szybko dokleję bosmanowi lont do armaty. – Zerwała się z kanapy, studiując badawczo twarz synka. Spojrzał na obraz. Zamrugał. Szeroki, szeroki uśmiech. Natychmiastowa zgoda. To, co widzisz, jest twoją obsesją. Agnieszka przyklejała lont, patrzyła na kolaż, widziała Krzysia i myślała o Kasiodraku. Kiedy nie musiała być w pracy, wszędzie chodzili z Krzysiem razem. Chyba, że spadał na nich zaszczyt towarzystwa Zerwikaptura, który był czasem w nastroju sunięcia za ich plecami jednym podejrzliwym cieniem, czasem rozpędzał się dookoła jak istna rozjazgotana wataha różnych ras, a czasem ograniczał się tylko do wyścigów między prawym Krzysiem i lewą Agnieszką, zaś niewinnym przechodniom wmawiał przy tej okazji istnienie swojego złego brata – bliźniaka. Dla Agnieszki i Krzysia nie było nic lepszego niż takie wyprawy, pretekst był nieważny. Worek ze śmieciami do wyniesienia. Worek z Zerwikapturem. Worek, a Zerkwikaptur osobno. Nie ma soli? Sól jest, ale ćśśś! Nikomu nie mówimy. Idziemy nakarmić wiewiórki, i ćśśś! Nikomu nie mówimy, że tu nie ma wiewiórek. Teściowa Agnieszki – babcia, pouczała chłopca twardo, choć czule, babcia – też przecież szalenie lubiła zabierać Krzysia na różne wyprawy. Ale on tak niechętnie z nią wychodził, tak opornie, raz za razem z takim samym przepraszającym sprzeciwem, że nawet na zły wpływ Agnieszki nie zawsze udawało się to zwalić rozżalonej kobiecie. Ostatecznie nawet teściowa dała za wygraną. Bardzo kochała Krzysia, nikt nie mógłby powiedzieć, że nie, ale w końcu miała tego wszystkiego dość. Dość Agnieszki i jej pomysłów. Bo, oczywiście, to wszystko były pomysły Agnieszki! Starsza pani wykrzykiwała to parę razy w tym burzliwym okresie pomiędzy, kiedy Krzyś parę razy schował się aż po kolana – bo tylko dotąd się zmieścił, wliczając trzęsące się lekko ciałko jamnika – pod łóżko w sypialence. To Agnieszki wina i Agnieszka doprowadziła do tego, że jest jak jest. I czy Agnieszka nie widzi, jak jest?! Nie będzie lepiej! Musi pójść, porozmawiać, cokolwiek...! Teściowa wychodziła, trzaskając drzwiami. Krzyś wytaczał się po żółwiemu spod łóżka, przypadał do mamy i było lepiej. Ona i teściowa... Przestały się do siebie odzywać. Nie tylko one. To jakoś ciężko, jak się okazało, żyć z Agnieszką i z jej życiem. A niech. A niech? Agnieszka miała swoje małe szczęścia i małe zmory. Jej przyjaciele musieli je podzielać, jak to zwykle bywało w przyjaźni. Ona by umiała ogarnąć arachnofobię. Och, ona by pokochała pająki... Krzyś jeszcze przez kilka dni po sprawie z babcią dostawał ciastka z kremem po kolacji. Agnieszce nie pomagały na efekty Kasiodraka. Pająki - pająki można było lubić i nie lubić także bez powodu. Kochać i nienawidzić naraz. I nikt w to nie wnikał. A jej stosunek do Kasiodraka ciężko było widocznie zrozumieć. Zaakceptować? Może. Ale zrozumieć? Zrozumieć Kasiodraka? Zaakceptować to mało. Zrozumieć? Krzyś już dawno zapomniał o babci. On i Agnieszka chodzili razem na zakupy, a Zerwisa wpuszczano z pobłażliwym uśmiechem do zaprzyjaźnionych sklepików – ze swoim ruchliwym, zabawnym pyszczkiem i wywijającym ogonkiem zawsze ściągnął kilku klientów. Chłopiec przeprowadzał długie, a nieodgadnione wyliczenia nad każdym z produktów do wyboru, które mu podtykała mama, zanim się na jeden zdecydował i umieścił go troskliwie w kąciku koszyczka. Zakupy, to ci czasem była wielogodzinna przeprawa... Państwo w sklepie, rzecz jasna, mieli już od dawna w małym palcu przyzwyczajenia wszystkich klientów, z Krzysiem i jego wózkiem gotowi byli sami grać w grę „która puszka ładniej brzęknie o dno”, ale od takich zabaw, nie wiedzieć czemu, włos się Agnieszce jeżył na głowie. Wolała sama hurgotać z synkiem puszkami, najpiękniej się do obsługi uśmiechając. Ot, tak. Ludzie się boją cieni, wypadków samochodowych, porwań, krwi, kradzieży, obcych ludzi. Śmiesznie, ale wolno im. Mogą się bać, że ktoś podejdzie za ich plecami w jakimś zupełnie bezpiecznym miejscu, zaskoczy ich i coś strasznego im zrobi. Ich wola. Uśmiechając się z wyższością, Agnieszka poturlała tubkę kremu do Krzysia. Diablik błysnął w jej oku – z nastawioną ręką odwróciła się do sprzedawcy. Patrzył prosto na nią. Gładkie, intensywne, pełne namysłu spojrzenie, jeszcze nachylony w jej stronę. Zbladła i odwróciła się do synka, skuliła, zacięła wargi. Suchy śmiech. Gdyby zapytać kogoś, czemu się boi, że ktoś podejdzie za jego plecami w zupełnie bezpiecznym miejscu i go zaskoczy... Mógłbyś usłyszeć, że miał bardzo dobry powód, żeby się tego bać. Agnieszka zebrała siebie, opornego synka i koszyk w pozbawione lęku miejsce i starając się – nieudolnie – pomykać po sklepie niby nigdy nic, popędziła do kasy. Pieniądze, wymykające się z palców kobiety, sypały się po ziemi, a zakupy, jak na złość związywane dziś mozolnie przez znudzoną praktykantkę w małe paczki, urastały w stos. Krzyś – wciąż był oporny, zadziwiony pośpiechem, obrażony. Sprzedawczyni uśmiechała się na to skądś z daleka, jak zawsze. Pobłażliwy uśmiech dzisiaj straszył. Jednak otworzyła klientce z naręczem paczek drzwi wyjściowe. Nareszcie drzwi. I co? Odetną ją od złowieszczego wnętrza, czy zamkną w groźnym zewnętrzu? Brzmiało to głupio, zabawnie i nielogicznie, kiedy się to wypowiadało na głos. Jednak – już od tak dawna Agnieszka żyła z tym i przywykła. Dało się z tym żyć. I nie dało się już żyć inaczej. Nie dało się żyć bez tego. To miało nazwę. Strach. To istniało. Dziwne, ale prawdziwe. Kasiodrak. Przez chwilę – długą, jak grymaśniczy opór Krzysia między półkami a wózeczkiem – krótką, jak zachłyśnięcie się własnym oddechem nad tym znanym od dawna imieniem Strachu - nie mogła się zdecydować, jak powinna się teraz zachować. Co zrobić, co zrobić, co zrobić... Kasiodrak... Przecież tym było życie, oprócz szczęścia. Nie dawaniem Kasiodrakowi szansy. Nad czym ona się teraz biedzi? Wstać, zostać. Wrócić do swojej szczęśliwej wylepianki, albo o niej myśleć stąd. Aż się uśmiechnęła słonecznie do sklepu. Ze Strachem dało się żyć. A Strach był jeszcze przed Kasiodrakiem. A z Kasiodrakiem... Już go przeczuwała. Kasiodrak był tuż, tuż. Już było za późno, żeby go wydrzeć z tego nieświadomego, plastikowo – kolorowego świata i odesłać na swoje miejsce. Do jej życia. Sprzedawczyni patrzy na ze swojego wysokiego stołka na tę słoneczną, zmęczoną matkę, mlekiem i miodem karmiącą. Myśli kłębią się wiele widzącej kobiecie pod strzępiastą fryzurą. - Może herbaty? – zaproponowała litościwie. Bardzo czegoś zamyślona klientka chyba nawet nie zauważyła, co pije, nie odrywając wzroku od drzwi, kiedy praktykantka i pomocnik zajmowali się jej synkiem. Po jakimś czasie dziewczyna, wzruszając ramionami, poszła układać pudła na zapleczu, a chłopaczek, słodki zresztą brunecik, i, co z niezmienną ciekawością zauważała pani sklepowa, taki niepodobny do mamusi, łatwo się dogadywał z przemiłym ekspedientem. Matka cały czas wpatrywała się w te nieszczęsne drzwi jak sroka w kość. Czeka na kogoś, rozmyślała sobie właścicielka? Eeee, jeszcze jej tu z nikim na osiedlu nie widzieli...? Wypatruje kogoś? Rzuciła okiem – tylko ot, tak, co jej berbeć robi. Zobaczyła go – wtulonego w obcego mężczyznę. Ufnie, z zadowoleniem, bezproblemowo – i nagle jak się nie spięła... Żeby faktycznie obcy był, ale przecież musiała go widzieć, spotykać, mijać! Zesztywniała, szok, twarz aż pobrużdżona, ręce w pazury zagięte, zaraz się rzuci na kogoś?! Taka słoneczna dziewczyna?! Bardzo musi być za tym dzieciakiem... Czy nie za bardzo? - Eee, hehe... – Zaśmiał się ekspedient - niepewnie, ale nie gburowato. – Uroczego ma pani synka. Jak mu na imię? - Słodki chłopaczek – pospieszyła z pomocą szefowa. – Pani Agnieszka dawno już z nim tutaj przychodzi. Pani Agnieszko, chyba się pani na pana Marka nie pogniewa? Nic złego nie miał na myśli. Pan Marek, skądże by! Nuta podtekstu aż nadto czytelna, ale to specjalnie. W końcu każdy wie, o co chodzi, prawda? Sami mili ludzie... Sami mili ludzie... Pełna dobrych chęci, przepracowana sklepowa. Zdezorientowany ekspedient. Rozpromieniony Krzyś. Agnieszka, gotowa drapać. Dobry powód, by drapać. Kasiodrak. Mówią, że jeśli nadasz Strachowi twarz, to dobry znak. Określasz go w ten sposób. Definiujesz. Można mu nadać twarz swojej matki. Własną twarz. Twarz swojego Boga i Diabła. Twarz pająków. Pająki są dobre na wszystko. Najlepszego przyjaciela. Nigdy o nim nie zapominaj, inaczej to się zemści. Twarz prezentera TV, twarz listonosza, twarz mistrza Yody. Ale, tak naprawdę, jeśli nadasz swojemu strachowi twarz, przyznasz, że jakąś ma. Będziesz go mógł zobaczyć w każdej twarzy, którą miniesz na ulicy albo gdziekolwiek indziej. Nigdy cię już nie opuści. O Boże Boże... Co ja zrobiłam. Agnieszka cofała się od Bogu ducha winnego mężczyzny, jednocześnie próbując podejść do swojego syna i wyrwać go obcemu. Co ja, głupia, narobiłam. Będzie nieszczęście. Będzie nieszczęście. Strach. Strach pełzł zimno – gorąco – zimno – gorąco – zimno – gorącymi wężykami – zaciskał wilgotne lepiszcza na jej kręgosłupie. Cicho. Ciepło. Zimno. Strach. - Świetny z ciebie gość, kolego. Krzyś bez oporów rozjaśnił się w odpowiedzi promiennym uśmiechem. Wtulił się w – jak mu tam? - Pana Marka i oglądał mu guziki. Agnieszka walczyła ze sobą. Ze strachem nawet nie próbowała, nigdy nie próbowała. Ale ze sobą jeszcze – jeszcze mogła. Krok w tę. Krok z powrotem. Krzyś! Krzyś! - Heeeej, świetnie, bracie, a to jest już zamek błyskawiczny od kurtki. A ty też masz taki, no, całkiem podobny. Haaa. A jak masz na imię? I ile masz lat? Postawiła trzy kroki w ich stronę. Sprzedawczyni popatrzyła sobie na nią ze swojego wysokiego stołka, ale nic nie powiedziała. Mądrze z jej strony. Dotarła do nich. - Jak masz na imię? I ile masz lat? – pytał pan Marek. Dotarła do nich za późno. Krzyś zamrugał. Raz, drugi. Skupiał się. Mocno. Nie bardzo rozumiał. Nie wiedział, ale zamierzał się postarać. Może jeszcze... - Chodź, tam Zerwis... Nazbieramy trawy... Szyszki są... A może obiad? Co byś zjadł? A wiesz, co to jest cukier trzcinowy nierafinowany? – próbowała go Agnieszka rozproszyć. Ale już się skupił. - Hmmmmm... Myślał, długo myślał. Oczy jakby zwrócone do wewnątrz – i nie można powiedzieć, żeby wnętrze mu się podobało. Zasłonił buzię rączkami. Zaczął trzeć piąstkami oczy. Agnieszka złapała go za wątłe ramionka, aż na nią spojrzał, tym wzrokiem, który już znała. Aż zawyła płaczliwie, ale tylko się bardziej wycofał. Zamknął powieki. Rozczochrany, przerażony, drżący. Zamilkła natychmiast, przygarnęła go do siebie. - Kasiodrak – powiedziało. Mówiło chropawym, nienawykłym do wydawania dźwięków głosem. To było to Drugie. Ono nie lubiło, gdy upierała się, że ono nawet w tych momentach też jest Krzysiem. A Krzyś robił potem zdziwione oczka i nic nie rozumiał. Więc tylko żyli długo i szczęśliwie. - Kasiodrak. Dwie, trzy pary nasłuchujących uszu, rozczarowane, opadają w kątach. Chłopiec, ponuro świadomy i obecny w rzeczywistości, podnosi się na łokciu. - KASIODRAK! – wykrzykuje. – Kasiodrak – powtarza. Patrzy na swoją matkę bez nacisku w czekoladowych oczkach. - Kasiodrak – mówi Agnieszka porozumiewawczo. Bardzo, bardzo cicho. Jeśli się nazwie swój strach jego imieniem, zaprasza się go do swojego domu. Są tacy, co mówią, że to daje strachowi przewagę nad nami. A są tacy, co mówią: w waszym domu to zawsze wy macie przewagę nad strachem, a nie na odwrót. A jeśli was nie ma w domu? Jeżeli wygnał was Kasiodrak? Agnieszka zacina wtedy zęby i przytula synka, obojętnie którego. Dla niej już zawsze będzie ich dwóch. Dla niej Kasiodrak najczęściej jest strachem, że trzeba będzie między nimi wybierać. Już dobrze... Mama jest tutaj... Mama wszystkim się zajmie... Krzyś otworzył czekoladowe oczka. Uśmiech, ziewnięcie, mrugnięcie, beknięcie. Niewinność. - Zrobię kanapki, i kakao... – wyliczała pomału Agnieszka, otulając małe stópki kocem w drodze do domu. Cisza, zgoda, apetyt. Więcej uśmiechów, tarmoszenie małego ucha przy ziewaniu. Agnieszka idzie do kuchni. Strach jest jak mały chłopiec. Lubi uwić sobie ciepłe gniazdko, kiedy chce... Kasiodrak. To Drugie mówi o nim Kasiodrak.