Deklaracja dostępności
Edyta Bus - kategoria proza - gimnazja i szkoły średnie - II miejsce
Za bramą Mgliste jutro dało zgodę na otwarcie drzwi nigdy nie przebytych, niezwykłych i równie niebezpiecznych zwojów poplątanych ścieżek. Zabrakło dobrych gwiazd, kompasów, nie ma nawet horyzontu. Ciężka ta cisza. Pakują ją pośpiesznie w płócienne worki i niosą na plecach. Zmęczeni z trudnością posuwają się naprzód. Nigdy nie ukończą swej drogi, nie dojdą do celu. Bo blisko jest ten świat, w którym głębokie przepaście pochłaniają wszystkie ludzkie marzenia. Są ukryte w upojnym jaśminie, wabią truskawkowym deszczem sny, zmieniające się w czyste zło. Srebrzyste i błyszczące, mamiące promiennym spojrzeniem, odległe i nieosiągalne, a jednak tak bardzo bliskie. Zbyt bliskie. Otulają fatamorganą tęczowej wstęgi wszystkie smutki, a każdą, nawet najmniejszą łzę zmieniają w diamenty. Każdego to otoczy, pochłonie, zamknie w swoich dłoniach. Kto zbyt długo patrzy jej w oczy, straci wszystko. Nie spostrzeże się, przepadnie, zagubiony na tratwie martwych snów. Dziwny jest ten świat, podobny do nieprzebytego morza lub gęstej dżungli. Każdy chciałby przetrwać. Z jednego portu do drugiego, byle dalej. Ale statki nie chcą zabierać podróżnych, którzy dzień w dzień czekają nadziei. Taka była jedna z dzielnic tego miasta. Niczego nie można było być pewnym. Poplątały się plany, pogubiły dni, zgasła pewność. Jednak oni niewzruszeni i czujni, nasłuchujący każdego kroku- trwali. Jednym z tych czekających był Gabriel. Ten niewysoki blondyn miał nie więcej niż osiem lat, a już musiał umieć sobie radzić. Zresztą jak wszyscy tutaj. Niechętnie rozdawał swoje myśli, błądzący w dalekim marzeniu, trochę nieobecny, a niezwykle spostrzegawczy. Jego świat był podobny do stu tysięcy innych światów. Chociaż były tak podobne, nikt o nich nie mówił. To był świat, w którym prawda plącze się z koszmarem, świat niezapomnienia i niewybaczenia win, ukrywany za dnia, budzący się nocą wraz z przyjściem ojca do domu. Nie czuj, nie ufaj, nie mów. Burze i nawałnice targały tym światem niemalże codziennie. Urywane krzyki niosły się daleko poza wyobraźnię. Tak było i dziś, lustrzanym odbiciu dnia wczorajszego, przedwczorajszego i wszystkich przyszłych dni. Już na klatce słychać było kroki i podniesiony głos ojca Gabriela. Pierwsze złe fale biją o burtę. Jest bardzo mało czasu. Nagły zryw, panika. Nikt nie powiedział nawet słowa, a wszyscy jak na komendę wstali, przygotowani na najgorsze. -Maciek, pod łóżko! Justyna, do szafy!- krzyknął Gabriel na dwójkę młodszego rodzeństwa, w międzyczasie upychając szklanki do szafki. Jego mama wyłączyła gaz i schowała niedokończoną zupę. Nie będzie obiadu, nie zdążyła. Wszyscy dwoili się i troili, żeby schować niezbędne czy niebezpieczne przedmioty, lecz kilka sekund to zbyt mało. Drzwi otworzyły się. Wszyscy starali się zachowywać naturalnie. Może dzisiaj się uda, lecz trzask zamykanych drzwi pozbawił wszystkich nadziei. Atmosfera w domu niebezpiecznie zgęstniała. Tylko wyuczone, automatyczne ruchy pozwalały przetrwać. Ojciec wszedł chwiejnym krokiem do kuchni, oparł się o futrynę i dokładnie zlustrował wszystko swoim półprzytomnym wzrokiem. Nikt nie patrzył mu w oczy, ale każdy jego ruch był ukradkiem dokładnie analizowany, aby można było jeszcze zdążyć jakoś uciec. Jedyna myśl. Bo po gorących stepach biegnie ta wolność, która wraca w każdym skrawku snu, nieprzerwanym marzeniu. Odwieczne dążenie pryska jak bańka mydlana, która choć oczy zachwyca, krótko, zbyt krótko trwa. Gabriel czuł się odpowiedzialny za swoją rodzinę. To on opiekował się młodszym rodzeństwem, pocieszał matkę, czuwał w nocy, przejął wszystkie obowiązki ojca. Naiwnie wierzył, że upadający pod ciężarem codziennych doświadczeń, ale bez fundamentu zdoła podźwignąć coś, o czym nie ma pojęcia, co go przerasta, czego się powinien dopiero uczyć. Prawda okazuje się być bardzo wymagającą nauczycielką oraz nieskończoną, nieprzeniknioną, obcą i zimną panią. Tak jak sztorm nie pozwala zachować obojętności i uczy swych żeglarzy pokory, tak tutaj wyćwiczony był każdy ruch, najdrobniejszy szczegół, najmniej spodziewany zakręt. Lecz w końcu każdy pył opadnie i mgła się rozpłynie, ustępując drogi światłu. Niejeden sam błądził w labiryncie nieodgadnionych znaczeń, poszukując tego jedynego, niezamarzniętego przerębla, którym mógłby wyjść. Trzeba było sobie jakoś radzić. Sto tysięcy jednakowych światów przetnie swoje drogi, miną się lub połączą i dalej pójdą już razem. Wtedy na powierzchni zawsze będzie czuwał jeden z nich, który zadba, by przerębel zawsze był otwarty. Czy to ogromny mróz, czy śnieżyca, czy tez odwilż, zawsze będą razem. Owym przeręblem była osiedlowa grupa złożona z pięciu chłopców. Należał do niej także Gabriel, był najmłodszy. Samotna żaglówka niewiele może zdziałać, jest niczym w porównaniu z olbrzymim trójmasztowcem, przecinającym niebezpieczne wody. Wszyscy byli w podobnej sytuacji, lecz było jeszcze coś, co ich łączyło-motory. Pasja, marzenia. Zasady były niezwykle proste, lecz trzeba było z czegoś żyć, jakoś przetrwać, wydostać się z tej żelaznej trumny, żeglującej po nocnym niebie. Chłopcy spotykali się w starym, blaszanym, opuszczonym garażu położonym kilka przecznic od domu Gabriela. Garaż porośnięty był dziką winoroślą, która czyniła z niego coś w rodzaju bezpiecznej kryjówki. Droga do niego specjalnie była trochę zawiła i skomplikowana, aby żadne niepowołane oczy nie mogły tam dotrzeć. Wszystko było tajemnicą, choć nie musieli niczego ukrywać. Gdyby ktoś kiedykolwiek wskazał im inną drogę, może byłoby inaczej. Szare kartki starej, dziecięcej kolorowanki poprzewracał wiatr. Czy kiedykolwiek ktoś je pomaluje, sprawi, że będzie inaczej? Chłopcy spotykali się w swojej kryjówce niemalże codziennie. Naprawiali stare motory, a potem sprzedawali. Zawsze był ktoś, kto to kupił. Czasem z dwóch, trzech egzemplarzy w ciągu kilku dni powstawało coś, co pozwalało przetrwać następny dzień, kupić chleb czy mleko dla jeszcze niewiele rozumiejącego, ale głodnego rodzeństwa. Toczyłoby się to koło dalej, nieprzerwanie pracowałaby maszyna, powielały niezawodne schematy, lecz jak brak maleńkiej śrubki może zniszczyć pracę wielu dni, tak jej obecność może ocalić zarówno maszynę, jak i ją samą. Pojawił się na osiedlu ktoś jeszcze, obok kogo nie dało się przejść obojętnie. Był to jeszcze jeden mały świat zaklęty w fałszywej perle. Lecz nikomu nawet przez myśl nie przeszło, jak ta perła będzie ważna. Taka była Monika. Początkowo dziewczyna codziennie przychodziła w pobliże garażu i obserwowała go z daleka. Było to jak walka na zdradliwym morzu, bo nikt nie chciał utonąć, gotowy do największych poświęceń i wyrzeczeń, czekający nadziei, byle się uratować. Chociaż wielu przywiązałoby im kulę do nogi i własnymi rękoma popchnęło do wody, byli i tacy, którzy choć sami błądzą w ciemnościach, dla innych są płomieniem świecy, podają drugiemu dłoń. W ten sposób do drużyny pięciu trafiła Monika. Była spokojna i małomówna, jakby wiedziała, że nie jest tu niezbędna, że tylko dzięki Gabrielowi może przeżyć. Nie spodziewała się, że temu prawie obcemu chłopakowi uda się przekonać resztę grupy, aby i ona miała swój udział w naprawie motorów. Dla nich była tylko kolejną osobą, z którą trzeba było dzielić się pieniędzmi ze sprzedaży. Z kolei oni dla niej byli wszystkim. I tak sunęły leniwie dni, miesiące i lata. Jedna ich część była zanurzona w sztormach i burzach, a druga w złocistych pomarańczach, małych promykach pomyślności, zrealizowanych marzeniach. Mleczna mgła zasnuwała powoli złe sny, przywiodła wreszcie upragnioną wiosnę. Umacniały się przyjaźnie, tajemnice, ulatniały złe wspomnienia. Lecz trzcina oprze się wichurze, ale drzewo upadnie z trzaskiem, przygniecione nagłą, trudną zmianą. Kiedy miało być już tak dobrze, że pozostało tylko zrobić jeden mały ruch, cały domek nagle rozpadł się, poprzewracała się talia tych kart. W życiu Gabriela wszystko nagle stało się takie samo jak dziesięć lat temu, kiedy nieporadnie uczył się pływać w morzu życia, w tajemnicy spotykał się z przyjaciółmi w tamtym garażu. Dzisiaj był już dorosły, lecz dawna pasja pozostała. Znów siedział w kryjówce z winorośli, dokręcał kolejne śrubki, wciąż coś ulepszał, poprawiał. Rozmarzony w swojej przyszłości nie spostrzegł, kiedy noc okryła go kołdrą snu. I właśnie tej nocy w jego domu wybuchł pożar. Ogień po cichu zabrał mu wszystko, co miał bez względu, na to, czy było to dobre, czy złe. Zginęła cała jego rodzina. Tylko łuna światła bijąca od gasnącego ognia rozświetliła drogę odchodzącym, najbliższym mu osobom. Wpatrywał się w nią do samego końca. Gabriel nie mógł darować sobie tego, co się stało, że nie był wtedy z nimi. Wyrzucał sobie, że ich nie ocalił, nie czuwał jak kiedyś, broniąc matki przed ojcem. Chociaż nie było tu żadnej jego winy, jeszcze długo dogłębnie analizował to wydarzenie. W pozornie obojętnym i nieczułym człowieku rozgrywał się dramat. Dlaczego te wichry tak szarpią ta duszą? A ona bezbronna trzyma się dzielnie, jak flaga masztu. Resztkami sił starał się wierzyć, że prognoza pogody była błędna i mimo wszystko niebo jutro będzie bezchmurne. Zabrakło ideałów, dobrych rad i bezpiecznych dróg wyjścia, pojawiło się zwątpienie. Gabriel błądził całymi dniami po mieście, bezmyślnie przemierzając ulice. Nie znalazłszy żadnego sensu, usiadł zmęczony na ławce w parku i ukrył twarz w dłoniach. Ten człowiek, który tyle już przeszedł, wytrwały i odporny na wszelkie przeciwności, powoli upadał. Lecz kiedy tak siedział samotny i nieszczęśliwy, przysiadła się do niego miła blondynka. Była jak płomień świecy w pochmurną noc, maleńki promyk słońca. Wreszcie pojawił się ktoś, kto się nim zainteresował, tak po prostu ktoś, kto go rozumiał, miał lek na wszystkie jego problemy. Nawiązała się dyskusja, której nie było końca. Gabriel miał się komu wyżalić, zadać dręczące go pytania. Jednak po dłuższym czasie dziewczyna wstała i powiedziała, że musi już iść, że jeżeli będzie chciał z nią jeszcze kiedyś porozmawiać, to ona zawsze o tej porze będzie tutaj na ławce. Piękne bywają prezenty od losu, szczególnie te niespodziewane, dawane bez okazji, tak po prostu. Chłopak był zafascynowany nową znajomą, dużo o niej myślał. Umiała słuchać, wszystko rozumiała i miała taki piękny uśmiech. Sam nie wiedział, kiedy opowiedział jej o swoim domu, motorach i pożarze, a ona nie krytykowała go, nie przerywała. Gabriel czuł się, jak w jakimś pięknym śnie, znalazł świat zrozumienia i dobroci ,coś, czego nigdy nie zaznał. Przy niej świat jego świat nabierał barw, pojawiały się wszystkie kolory tęczy. Na drugi dzień, kiedy przyszedł, ona już czekała. I znów nawiązała się długa rozmowa, podczas której mówili o szczęściu i przyjaźni. -Kiedy człowiek jest sam, bardzo trudno mu jest poradzić sobie z problemami, ale w grupie ogromne góry nie do przebycia stają się małymi pagórkami.-mówiła dziewczyna. -Skąd tyle gór bierze się w życiu ludzi?- spytał po namyśle Gabriel -Ludzie są źli, biegną przed siebie, nie widząc innych, potykają się o siebie nawzajem, są głusi na wołanie prawdy. Tylko niewielu może się uratować przed rychłym końcem świata.- odpowiedziała. Gabriel spędzał z nią coraz więcej czasu, zmienił się. Zmienił swój styl ubierania, bycia, zaczął czytać książki o dziwnych tytułach, które dostawał od swojej nowej znajomej, medytował, poznał nowych przyjaciół, ale jednocześnie oddalił się od kolegów z podwórka. Jego nowi przyjaciele byli bardzo mili i życzliwi, pożyczali Gabrielowi pieniądze, pomagali rozwiązywać jego problemy, opowiadali o zasadach panujących miedzy nimi. Życie Gabriela wreszcie zaczęło się układać, realizowały się jego marzenia. Z tymi ludźmi nie bał się o jutro. Jednakże mylą się ci, którzy sądzą, że to niespodziewane szczęście było dziełem przypadku, maleńkim uśmiechem ofiarowanym zagubionemu wędrowcowi. To jedna wielka pomyłka, perfidnie zastawiona pułapka, misternie tkana sieć. Właśnie teraz otwierały się bramy piekieł, słodkie i kuszące otchłanie. Gabriel nie wiedział o tym, co więcej, nawet się nie domyślał, szedł prosto w ich szpony, jak baranek prowadzony na sznurku. Wciąż słyszał w swojej głowie słodkie „Szukaliśmy ciebie. Jak dobrze, że do nas trafiłeś. Zostań, nauczymy cię życia”. W końcu nadszedł dzień przeznaczenia, dzień upadku. Ten, który tak walczył o przyszłość, o swoje marzenia, porzucający cały grzeszny świat, uciekający przed jego końcem, przegrał swoje życie w taniej loterii. Droga do tego ich świata zbawienia była długa i skomplikowana, wiodła głęboko w las, a jej uwieńczeniem było małe miasteczko na odludziu. Mieszkają w nim tylko członkowie sekty, jest ogrodzone i niedostępne dla nikogo z zewnątrz. Stąd nie ma już wyjścia. Lecz Gabriel nie wyobrażał sobie nawet, co tutaj go spotka, obiecali mu przecież wieczne wakacje. Był tak zamroczony nową religią, że ogrom wycieńczonych ludzi, pracujących w obdartych ubraniach nie zrobił na nim wrażenia. To był okropny widok. Niedożywieni, wykończeni psychicznie i fizycznie ludzie ciężko pracujący w polu pomimo ogromnych upałów. Nie było tam żadnych maszyn, które mogłyby ułatwić pracę, żadnych kombajnów, pługów, kopaczek. Wszystko trzeba było robić ręcznie. Po kilku dniach dołączył do nich także Gabriel, lecz nie był już Gabrielem, był tylko numerem 2145. Choć tak wiele kolców przebiło jego serce, gdzieś głęboko tliła się jeszcze nadzieja, że to tylko zły sen, trzeba przeczekać, lecz przebudzenie nie chciało nadejść. Harmonogram dnia Gabriela był niezwykle napięty tak, aby pod wpływem zmęczenia mózg przyjmował wszystkie, nawet najgłupsze ideologie bez mrugnięcia okiem, bez zastanowienia. Pobudka skoro świt, około czwartej rano, wspólne modlitwy i wmawianie, że trzeba być bezwzględnie posłusznym przywódcy, we wszystkim go słuchać, pytać o zgodę, było codziennością. Jeżeli chłopak zasłużył, to dostawał śniadanie, lecz wystarczyło złe słowo, czy krzywe spojrzenie, by pójść pracować bez tego. Koło południa czekały go kolejne dwie godziny modlitw i wpajanie ideologii, zasad panujących w sekcie oraz obiad lub jego brak, a potem znów gonitwa do roboty. I tak do samego wieczora, bez żadnych przerw, żeby nie mieć czasu na myślenie, rozważanie tego, co oni mówią. Obiecali mu dać raj, wieczne szczęście, zwabili dobrym słowem, aby strącić go w sam środek tego piekła. W głowie Gabriela przeplatały się tylko praca i wpojone zasady. Nie miał na nic siły, marzył tylko o odpoczynku. I tak dzień w dzień, długa i niekończąca się, wyniszczająca rzeczywistość. Czy tak miało już być zawsze? Lecz marzenia spełniają się, kiedy nikt na to nie liczy. Po kryjomu rozsiewają swą magię, są silniejsze niż wszystkie błędy świata. Na świecie pozostał jednak ktoś, kto zawsze z daleka czuwał nad Gabrielem. Ktoś, kto nigdy nie uwiązałby mu kuli u nogi i nie wrzuciłby do wody. Ktoś bardzo wdzięczny. To była Monika. Zawsze cicha i skryta, gdzieś na uboczu. Mimo upływu roku od zaginięcia Gabriela, wciąż szukała go z jednakowym uporem. Wierzyła, że ten umarły dla świata, znów narodzi się w blasku jutra. Po niemałych trudach udało się jej ustalić siedzibę sekty. Pojechała tam i z daleka obserwowała niebezpieczne czeluście. Wiedziała, jak wiele ryzykuje tą samotną wyprawą. Jednak szczęście było hojniejsze niż przypuszczała. Przy siatce zauważyła wycieńczonego, niezwykle dokładnie pracującego chłopaka. To był Gabriel. Chłopak tak bardzo się zmienił, że Monika nie poznała go od razu, była zszokowana jego stanem. Mimo wszystko, pokonawszy strach, podeszła do siatki. -Gabriel… Odpowiedziała jej cisza. -Gabriel… -powtórzyła jego imię. Tak bardzo się bała, nie miała pojęcia, jak zachowa się człowiek, który przeszedł coś takiego. Gabriel rzeczywiście był innym człowiekiem, obcym, posłusznym robotem, zaprogramowanym na potrzeby sekty. Lecz iskra nadziei jeszcze nie zgasła, jeszcze tliła się gdzieś ta malusieńka kruszynka. Chłopak spojrzał w kierunku Moniki, ich oczy spotkały się. Wtedy coś jakby sobie przypomniał, czegoś kiedyś chciał! Dziewczyna z bijącym sercem ostrożnie przecięła siatkę. -Chodź-powiedziała Ale Gabriel nie chciał iść, był już ich sługą, zawsze wiernym i niezawodnym robotem, mimo iż coś drgnęło, coś zaczęło się budzić. -Chodź-Monika powtórzyła zaproszenie. I znów przypomniał sobie coś ze świata żywych. Zawahał się chwilę, obejrzał za siebie, ale przeszedł przez dziurę. Nie było jeszcze za późno. Gabriel i Monika zaczęli biec wzdłuż siatki w kierunku wyjścia. Byle dalej od tego miejsca. Kiedy wybiegli na drogę prowadzącą do miasta, nie zwolnili, ale do najbliższej miejscowości, w której mogli uzyskać pomoc było tak strasznie daleko. Po półgodzinie zaczęli się czołgać z braku sił, tak bardzo nie chcieli, żeby ich znaleźli. W końcu weszli do wąwozu i tam postanowili przeczekać. Ci z sekty już ich szukali. Chodzili i w panice przeczesywali okolicę. Bali się, że Gabriel ich wyda. Na szczęście nie znaleźli ich. Drugiego dnia błąkania się po lesie, Gabriel i Monika dotarli do miasta. W tym dniu chłopak narodził się na nowo. Nic nie było już takie jak przedtem. Gabriela czekała długa terapia, długa i trudna droga do świata żywych, niekończące się ucieczki i powroty. Lecz pamięć ludzka jest, jak kreska wyryta patykiem na piasku. Gdy jest cienka i płytka to szybko fala morska ją zaciera, ale głębokiego rowu jeden przypływ nie zaleje. Lecz kiedy człowiek jest sam, bardzo trudno jest mu poradzić sobie z problemami, ale dla dwojga ogromne góry nie do przebycia, stają się małymi pagórkami. I właśnie wtedy na powierzchni zawsze będzie czuwał ten ktoś, kto zadba, by przerębel był otwarty.