Deklaracja dostępności
Mieszko Hajkowski - kategoria proza - dorośli - II miejsce


Punkt Gie „Obcasy butów marki Venezia, których właścicielką była świetna informatyczka Kornelia Szczyszczaj, zdawały się grzęznąć w rozgrzanym przez słońce asfalcie. Skwar panujący w stołecznym mieście kraju Polska był nie do wytrzymania nawet, a może tym bardziej dla czworonożnych przyjaciół, które zaraz po opuszczeniu bloku dezerterowały z powrotem. Bo w klatce schodowej najchłodniej! Tymczasem Kornelia niestrudzenie pokonywała kolejne metry, a w słońcu błyszczały jej nogi długie i, jak zawsze zresztą, wydepilowane.” Tak Kornelia Szczyszczaj wyobrażała sobie początek powieści z sobą w roli głównej. Początek romansu, no można powiedzieć: harlequina. Ale w dobrym guście! Kornelia była ikoną lata. Namalowaną brokatem. Ze swoją całoroczną opalenizną mogłaby być logiem miesiąca lipca. Albo klubu fitness. Bo uczęszczała na siłownię, wykupiła nawet karnet miesięczny(wychodziło taniej). I nie jadła po dziewiętnastej. Ba, po osiemnastej czasem już nie jadła. A mięso jadła z regularnością, z jaką Profesor Miodek popełnia językowy błąd. Nietrudno sobie wyobrazić nogi Kornelii zmierzające tamtego piątkowego popołudnia ku placu B., popołudnia, którego skwarny obraz Kornelia snułaby w swojej powieści nie tylko we wprowadzeniu, ale i dalej, bo rozwinięcie miałoby miejsce w podobnej aurze. Myśli Kornelii pozwalały sobie na rozbujane harce w rejony marzeń, gdzie wirtualne znajomości stawały się czymś więcej niż tylko wirtualnymi znajomościami. Bo znajomości wirtualne nawet w realu wydawały się Kornelii wirtualne, tylko nie potrafiła tego wyrazić słowami. „Mój zasób leksykalny jest mniejszy od mojego chomika”, śmiała się czasem Kornelia, świadoma swoich wad i, co za tym idzie, doskonaląca się przy każdej możliwej okazji. Dla Kornelii to leniwe popołudnie rozpędzało się z każdym krokiem, serce, jakby na przekór pogodzie spowalniającej życie w mieście, biło coraz to mocniej i mocniej. Oprócz pomysłów na początek powieści i rozbujanych harców w rejony marzeń w głowie Kornelii kołatała jedna myśl: „prędzej, na plac B.!, prędzej, na plac B.!”. „Wszystkie zmysły nastawione na doznawanie przyjemności nieziemskich! Dotychczas zatajone pokłady taktu, elegancji i kurtuazji wydobyte na powierzchnie! Wygodna prezerwatywa dołączona do opakowania!” Kornelia po raz kolejny namacała w bocznej kieszonce torebki szeleszczące opakowanie durexów, bo bez tego ani rusz. Szelestowi towarzyszyły drażniące dreszcze przebiegające niczym stado mrówek po korneliowych plecach. Bo mrowisko zamieszkało na jej plecach już dawno. Zagościło się na dobre, wprawiając ją w nieme podniecenie. A wszystko zaczęło się od ogłoszenia drobnego, że zatrudnią kogoś do kafejki, internetowej rzecz jasna, że osoba pewna siebie, z wykształceniem przynajmniej średnim, że osoba otwarta, nic o językach ani prawie jazdy, jakby zapomniano o najważniejszym. Ale po co w kafejce prawo jazdy, Kornelia logicznie rozkładała ogłoszenie na części pierwsze, biorąc pod uwagę nawet to, co nie zostało na ogłoszeniowym papierze utrwalone, czcionką Times New Roman, co Kornelia jako sprawna internautka, bo w końcu sąsiadka miła ma komputer z tą całą siecią globalną, jako sprawna internautka sprytnie zauważyła. Ale do rzeczy. Kornelia pracę w kafejce znalazła, bo na widok roześmianej Kornelii nikt nie miał wątpliwości, że dziewczyna jest otwarta i pewna siebie, i że wykształcenia wyższego niż średnie nie posiada. Czyli ogłoszeniowe minimum spełnione, a wdzięk osobisty podnosił kwalifikacje Kornelii do bezpiecznego optimum. „Praca od zaraz!” - krzyczał kierownik kafejki, którego nozdrza wibrowały, bo stadionowe kosmetyki Kornelii działały na facetów jak opium. A nozdrza kierownika rozszerzały się, tak że dla ich obojga nie było zaraz w pomieszczeniu dusznym miejsca. I tak mijały dni, w ciasnej Internet Cafe, rola Kornelii kończyła się tam, gdzie się zaczynała, czyli za mahoniowym biurkiem pseudorecepcji, do tego stopnia pseudo, że nieraz niezauważona musiała krzyczeć jak najgłośniej, zagłuszona przez szum pięciu komputerów, że „Panie, tu się płaci!”, albo: „zanim Pan usiądzie prosimy o uiszczenie opłaty!”. Nie musiała nawet przygotowywać kawy ani herbaty, choć zawsze chciała to robić, szyld „ Internet Cafe” z wymalowaną symbolicznie filiżanką parującej kawy zdawał się być tylko atrapą, jakby cała ta Internet Cafe z Kornelią i zaparzaczem w środku była czegoś atrapą, atrapą kafejki internetowej, na potrzeby przedstawienia. „Tu się zaraz odbędzie prawdziwe performance, serdecznie zapraszam do zajęcia swojego miejsca, stanowiska komputerowe numer jeden, dwa, trzy, cztery i pięć!” - Kornelia zabawiała klientów, w końcu była otwarta i pewna siebie. Czasem zdarzało się tak, że Kornelia była sama. Atrapa recepcjonistki robiła sobie kawową imitację i siadała przed wielkim białym pudłem, plastikową atrapą komputera. A tam Kornelia serfowała. Serfowała na falach www, serfowała na falach swojej wyobraźni, która pchała ją coraz to głębiej, wplątując w globalną sieć niczym w pajęczy kokon. I gdy kafejkę odwiedzał kierownik, Błażyca Robert, Kornelia zawinięta w nić globalną odpowiadała zawsze: „Sprawdzam narzędzia systemowe”. Czort wie, czym były owe narzędzia, ważne dla Kornelii było to, że kierownik czuł się tą odpowiedzią ukontentowany. I tak Kornelia Szczyszczaj z powodzeniem została atrapą informatyczki. Ulubionym narzędziem systemowym Kornelii było tak zwane gadu-gadu. Gie-gie, nazwa jeszcze bardziej potoczna. Nie przejmowała się Kornelia potocznością tego wyrażenia, bo i po co miałaby się nim przejmować, nie przejmowała się też potocznością wszystkich znajomości zawieranych w tamtym czasie przed ekranem komputera, który rozświetlał ciemne wnętrze wiecznie pustej „Internet Cafe”. Gdyby ktoś porą wieczorową przechodził obok tej instytucji globalnej sieci rzekłby: „Objawienie! Matko Boska!”. Taka to łuna roztaczała się nad kafejką, a to nie objawienie, tylko Matka Kornelia we własnej rozgadanej osobie. Przez gie-gie poznała go, go-go, znaczy się Marka, na chybił trafił wyskoczył jej mieszkaniec stolicy, blondyn, wysoki, umięśniony, skory do zabaw, pomysłowy w łóżku, lubiący dobre książki i dobrą muzykę, bez partnerki. Cyk- cyk, klap-klap. Jurek Piszcz zabija czas przypominaniem sobie zabaw z czasów szkoły podstawowej, od czasu do czasu gdzieś w głowie powierci się jego ulubiona w tym momencie piosenka. „Czarne oczy”. „Widzę tylko czarne oczy, czarne oczy – ale on nie umówił się z Cyganką, z żadną Rumunką, dziewoją z czornyje oczi, on się spotka z blondynką, ponadprzeciętnie ładną. Długie nogi, inteligenta, zabawna, otwarta i pewna siebie, znająca się na sztuce i muzyce, lubiąca podróże i książki podróżnicze, w stanie wolnym. Jurek poznał ją przez tak zwane gadu-gadu. Gie-gie, nazwa jeszcze bardziej potoczna. Nie przejmował się Jurek Piszcz potocznością tego wyrażenia, bo i po co miałby się nim przejmować, nie przejmował się też potocznością wszystkich znajomości, które tamtego czasu zawierał przed ekranem komputera. Rozświetlającym jego ciemne stołeczne mieszkanie, czekające na jakieś wirtualne, potoczne koneksje. Zresztą, jego mieszkanie jest drugim, po placu B., przystankiem, zaproszenie jest dawno sformułowane i werbalnie przećwiczone przed lustrem: moja droga, to co tu będziemy tak ślęczeć bezczynnie, zapraszam do mnie, mieszkam niedaleko. Moja droga, to co tu będziemy tak ślęczeć bezczynnie, zapraszam do mnie, mieszkam niedaleko. Moja droga, to co tu będziemy tak ślęczeć bezczynnie, zapraszam do mnie, mieszkam niedaleko. Jurek namacał durexy w lewej kieszeni wytartych dżinsowych spodni, bo bez tego ani rusz. Bez durexów się nie bawimy, prawda, Panie Jurku? Jurek Piszcz był na placu B. przed umówioną godziną i czekał na nią ze zniecierpliwieniem, jakie kiedyś towarzyszyło oczekiwaniu na dzieciątko, które w wigilijną noc przynosiło mu prezenty. Wtedy mały Jurek, nie mogący wyjść z podziwu dla pomysłowości i sprytu bożonarodzeniowego gościa, wraz z rodziną oczekiwał na piętrze na ten moment. Ten moment, przeniesiony z materii kościelnej, odpustowo-pątniczej, na materię świecką zniżającą miłość do poziomu jednej nocy spędzonej z osobą poznaną tak potocznie przez internetową bramkę gie-gie, ten moment był nieskończonym oczekiwaniem na dzieciątko które zaraz, jak gdyby przyłapane na wchodzeniu przez okno do domu, wyjdzie zza węgła, zza jakiegoś obdrapanego stołecznego muru i rozda prezenty. I sam będzie prezentem. Jurek Piszcz rozpakuje go dopiero po zaniesieniu do mieszkania. Sterylnie czystego, schludnego, z biurkiem, z którego znikły wrotki, dziurkacz do papieru i pocztówka od koleżanki Agnieszki, z kanapą, na której poduszka nie leży już rzucona niedbale, jak się rzuca śmieć do kosza, ze stoliczkiem, na którym nic po brudnych szklankach czy rozmiażdżonych na talerzyku imitującym popielniczkę skrętach. A kysz brudzie, precz syfie! Na placu bawiły się dzieci. Ruch w okolicach fontanny, kiczowatej kamiennej konstrukcji za którą miasto dało grube tysiące, był wynikiem ponadtrzydziestostopniowych upałów. Woda wytryskująca z metalowego dyszla, który tak ukryty wśród pastelowych otoczaków, że co bardziej niegrzeczne dzieci zdążyły zatkać wylot jakimiś bliżej nieokreślonymi substancjami, zdawała rozpływać się w powietrzu zanim dotarła do zbiornika. Tymczasem ludzie, którzy nie dobiegli do fontanny zdawali spalać się po drodze, jakby przy okazji, jakby to miało w czymś pomóc, a Jurek Piszcz, otrzepując rękawy z prochów i popiołów przenoszonych nie wiedzieć przez co, bo przecież nie przez wiatr, wpatrywał się w wylot uliczki, z której miała nadejść ona. Kornelia Szczyszczaj miała niewygodne buty. Owszem, buty marki Venezia, ale obcierały. Ze wszystkich właściwości i cech, które posiadały sklepowe buty, korneliowym priorytetem zawsze była estetyka. Wydawać by się mogło, że estetyzm towarzyszył Kornelii od zawsze, że wszystko od zawsze przefiltrowywała przez swój gust, swoją specyficzną percepcję, gdzie kolory są poddawane analizie dokładnej, a kształty iście matematycznym rozkładom na czynniki pierwsze, w poszukiwaniu doskonałości. Więc wygoda traci na znaczeniu, staję się drugorzędnym aspektem sprawy. I wtedy, gdy Kornelia zbliżała się do placu B., owa drugorzędność zaczęła dawać się jej we znaki. I stąpając niezdarnie, jakby z przetrąconą stopą, jakby wcale nie chciała iść tam, gdzie szła, przekroczyła krawężnik. Tam był taki krawężnik, po którego przekroczeniu można śmiało powiedzieć: jestem na placu B.! Kornelia przekroczyła kamienny grzbiet, a w myślach traktowała go jak przejście do innej krainy, lepszej krainy, gdzie agape unosiła się w powietrzu i gdzie monstrualne gie-gie unosiło się w powietrzu. Przecięcie spojrzeń jak zwarcie w jakimś skomplikowanym systemie elektrycznym. Zrobienie wielkich oczu. Zapomnienie o obcieraniu. Zapomnienie o bożym świecie. Niepotknięcie się na drodze przez plac. Nietętnienie placu życiem, jego zamarcie. Nieudolna próba autora bycia wyrazistym. „Ale czemu on jest taki mały?”, pomyślała Kornelia Szczyszczaj i zaniepokojona szła dalej, w stronę ławki, przy której stał jej potencjalny rozmówca z drugiej strony ekranu. Rozglądając się jeszcze po placu nabierała w garście przeświadczenia, że skrzyżowanie spojrzeń nie było dziełem przypadku. Patrząc na „wysokiego, umięśnionego, skorego do zabaw i pomysłowego w łóżku blondyna” zastanawiała się, czy pasuje do niego chociaż którekolwiek ze słów: potencjał, potentat, potencja. Jurkowi Piszczowi opadały powieki, chroniąc oczy od ostrych słonecznych promieni. Zapomniał czarnych okularów, ot tak nie wziął ich z domu, jakby słońca nie było, a na kobietach nie robiły wrażenia czarne okulary. „Czy ktoś może wyłączyć słońce?”, nadaremnie prosił Jurek, bo nikt Jurka nie słuchał, zresztą, Jurek nie mógł się łudzić, wyłącznika znaleźć nie sposób. Jurek Piszcz założył nogę na nogę, gdy usłyszał dochodzące gdzieś z oddali kroki, stuk-stuk uderzanych o kamienny bruk obcasów. Dźwięk rozchodził się w gęstym powietrzu tak, że uniemożliwiało to Jurkowi rozpoznanie kierunku, z którego owe stuki, owe puki miarowe dochodziły. Zdjął lewą nogę z nogi prawej, najzwyczajniej w świecie, zszedł z ławki i przykucnął, jak się zsiada z ławki i przykuca. Na kolana się przeniósł i przyłożył ucho do podłoża, jak wprawny kowboj. „Tak...”, pomyślał Jurek Piszcz wypinając dupę swą niekształtną na świat, jakby pokazywanie dupy to się chwaliło, „ta postać idzie stamtąd, o tam, skąd ma nadejść ona!”. Ale! Ten krok miarowy taki przerywany, tak się łamie, jakby to nie była postać idealna, jakby jedną nogę miała krótszą, albo coś z miednicą, jakieś skrzywienie, albo ciężka torba, bo przyjechała na tydzień...Stuk-puk, głuchy dźwięk mający źródło gdzieś pod powierzchnią, zdawać by się mogło Jurkowi, że jest tuż pod nim, że zaraz pęknie płyta chodnikowa, pęknie na pół i wyłoni się piękność z opasłą torbą i powie, że nie na tydzień, a na dwa nawet. Z każdym krokiem, który jak felerny metronom wybijał połamany rytm, dźwięk był coraz głośniejszy i wyraźniejszy; Jurek Piszcz powstał. Źródło dźwięku pojawiło się szybciej, niż Jurek mógł się spodziewać, wyszło zza rogu, zza jakieś wystawy sklepowej, jakby było jej częścią, manekinem ubranym w najnowsze ciuszki, symbolem najnowszych trendów, w bucikach czerwonych...i wszystko na swoim miejscu, równej długości, wyprostowane całe ciało zgrabne. Nieprzypadkowa wymiana spojrzeń, potem jej nerwowe poszukiwania wzrokiem po placu, zmierza wyraźnie ku niemu...-”to musi być ona!” - Cześć! Przyszłaś...przyszłaś tu się spotkać z jakimś fa...facetem? - „Jurku Piszcz, ale ty się nie jąkaj, ja cię proszę, i postaraj się, postaraj się naprawdę mówić do rzeczy!” - Tak, to ty? - Tak, to chyba ja...cześć. Usiądziesz? Usiadła. I agape się do nich dosiadło, i monstrualne gadu-gadu się do nich dosiadło. Dosiadła się, tak po prostu, obok niego usiadła na ławce, blisko na tyle, że poczuła jego drgające udo na swoim udzie, jego dżins na swoim dżinsie. „Kornelio, nie trać czasu!”, pomyślała i zaczepiła wzrokiem jego spodnie, tak bezpardonowo, nieskrępowanie; jego pytanie zmusiło ją spojrzenia mu w oczy, w oczy z których nie bił potencjał, nie biła potencja, nic z tych oczu nie biło. Ale bić nie musiało! I kiedy już pomyślała, że harlequina w dobrym guście nie będzie, bo rozmówca nie zagada nawet, a jak zagada to od rzeczy, to jąkając się, to siląc się na zdanie, którego konstrukcja choć skomplikowana i podrzędnie złożona będzie prowadziła do istoty błahej i głupiej, i nawet ona to wyczuje, zresztą jak tego nie wyczuć gdy początek i koniec pytania zatrze się gdzieś pośród mruczeń i milczących pauz, kiedy już tak pomyślała, on zadał pytanie: - Oglądasz ten program, w telewizji jest, na tefałenie, tam tańczą gwiazdy, prawdziwe gwiazdy, oglądasz? Bo ja oglądam i uwielbiam ten program, jak do ciebie nie pisałem albo jak długo czekałaś na odpowiedź, to ja właśnie ten program oglądałem...- Kornelia poczuła, że gadu-gadu jest i będzie, będzie na wieki, komunikatorem wyjątkowym, co dwie połówki łączy, cząstki elementarne znajduje w czasoprzestrzeni kosmicznej i skleja, bo razem, a nie osobno powinny istnieć. I gotowa odnaleźć twórcę komunikatora, i złożyć dary, i opowiedzieć o wszystkim. Tymczasem Jurek nie doczekawszy się odpowiedzi oszołomionej Kornelii, która zaczęła sprawy iście metafizyczne w tamtej chwili analizować, zadawał pytania dalej i dalej, jak natchniony artysta, który nie okiełznawszy nawet okiem całości zamaszystymi ruchami kładzie na płótnie kolejne warstwy farby. Pytał: - Jaki masz kolor oczu? - Czy czytujesz jakiś tabloid? - Ile czasu dziennie spędzasz przed telewizorem? - Jurek niczym wprawny ankieter punktował Kornelię i wprawiał ją w niemy zachwyt, że może mieć tyle wspólnego człowiek z człowiekiem, pierwszy raz w życiu się spotkawszy. Gdy zdążyła odpowiedzieć, że lubi, że nie lubi, że spędza osiem godzin przed komputerem i cztery przed telewizorem, że oczy jej zielone. A on, że: - Lubię tę grupę, ci co śpiewają o czarnych oczach – tu Kornelia postanowiła wprowadzić rozmowę na dobre tory, zaproponowała rozmowę o muzyce, elokwentnie się wypowiedziała, że lubi „Czarne oczy”, że lubi artystów którzy poszukują, którzy są zdolni i mają talent, i mają gust i wyczucie. Rozpoczęli rozmowę bujniejszą, zgrabniejszą, na wyższym poziomie, tak przynajmniej Kornelia uważała, bo takie rozmowy, rozmowy na poziomie też są ważne i nawet w harlequinie w złym guście występują. I rozmowa się zawiązała, i Kornelia z Jurkiem popłynęli razem przez nieskończoną rzekę tematów pełną meandrów skojarzeń, pełną wodospadów skalistych, z których zamiast wody lała się ściana śmiechu przysłaniająca boży świat, popłynęli przez rzekę pełną jakiś pobocznych strumyczków, potoczków czasem, gdzie rozmowa staczała się na tory daleko odbiegające od tych głównowątkowych po to, by zaraz wrócić na prawidłową, obraną wcześniej tematykę, teraz już zgrabnie rzeźbioną przez obydwoje rozmówców, on: gadu-gadu-gadu, ona: gadu-gadu-gadu-gadu, on: gadu-gadu, ona: gadu-gadu-gadu, on wreszcie: gadu-gadu-gadu-gadu-gadu...A na tej rzece- żadnej przystani, żadnego portu dla rozmówców zatracających się w sobie owego letniego wieczora, który nadszedł niepostrzeżenie. Końca nie widać. Kornelia, zaskoczona rozwojem sytuacji, miała zaznać po chwili zaskoczenia gabarytów niecodziennych: - Moja droga Aniu, to co tu będziemy tak ślęczeć bezczynnie, zapraszam do mnie, mieszkam niedaleko. - Ja....ja jestem Kornelia, Kornelia Szczyszczaj. Ty...nie jesteś Marek? - Marek? Jurek jestem. Jurek Piszcz. Gdyby ktoś wtedy w mieście przystanął na chwilę i wsłuchał się w dźwięki miasta, spośród setek krzyków, szmerów i niepokojów wyłowiłby niepokorne salwy śmiechu. Wzbijające się w powietrze niczym barwne fajerwerki, śmiechy przyjaciół, starych dobrych znajomych? rozbawionych sobą kochanków? Kornelia i Jurek wysyłali w kosmos pozytywną energię wynikającą z tak zwanej pomyłki. - Jurek, Ania to może tamta dziewczyna? - Kornelia wskazała skinieniem głowy na zgrabną blondyneczkę, oddaloną od nich o kilka ławek, która niezmiennie od kilku godzin wpatruje się wodę tryskającą z fontanny. - A Marek to tamten gość – Jurek opanowując śmiech zwrócił uwagę Kornelii na rosłego, przystojnego mężczyznę, typowego maczo, który „skory do zabaw” i „pomysłowy w łóżku” był na pewno. A potem spojrzenia Jurka Piszcza i Kornelii Szczyszczaj przecięły się gdzieś w okolicach punktu gie, metafizyczny punkt skłaniający w świetle wydarzeń do prawdziwie korneliowskich przemyśleń nad życiem, jego nadzwyczajnością dziejącą się tu i teraz, przemyśleń nad magią komunikatora, który łączy ludzi. Jak tu nie odnajdywać działania palca bożego, no jak? - Moja droga Kornelio, to co tu będziemy tak ślęczeć bezczynnie, zapraszam do mnie, mieszkam niedaleko – powiedział Jurek, po czym oboje teatralnymi gestami pomacali durexy ukryte w kieszeniach i ruszyli, ruszyli w drogę ku horyzontowi, gdzie agape puszczała oko i gdzie monstrualne gadu-gadu puszczało oko.