Deklaracja dostępności
Alina Mendrala - kategoria proza - II miejsce
Dzień, który nigdy nie nadszedł… Czego się człowiek boi, prędzej przyjdzie niż to, czego sobie życzy. - przysłowie polskie Diabeł tańczył na moście. Drobne kopytka wystukiwały zuchwały rytm, rozbryzgiwały śnieg. Długi ogon wystawał mu spod ośnieżonego kubraka i zamiatał wokół puchatą biel. Zawadiacko nałożoną czapkę przebijały niewielkie rogi i podskakiwały zabawnie przy każdym ruchu. Szponiaste dłonie okrywały czerwone, wełniane rękawiczki, pełne dziur, przez które wyłaziła wyleniała, brunatna sierść. Na złośliwie wykrzywionej twarzy gościł grymas z daleka przypominający zalotny uśmieszek. Przymknięte oczy Diabła otwierały się co jakiś czas i uważnie obserwowały otoczenie. W zapamiętałych podrygiwaniach starał się jednak nie zbliżać zbytnio do barierek mostu. Oblodzone ze zwisającymi soplami lodu nawet dla Diabła wyglądały niepewnie i niebezpiecznie. A śnieg padał i padał, jakby nie zamierzał nigdy przestać, jakby jedynym celem śnieżnego puchu było uczynienie z tańczącego Diablika śniegowego bałwana. Osowiałe, zmarznięte wrony o nastroszonych piórkach siedziały na drucie telegraficznym i patrzyły na niego z pogardą. Dopiero wstawał świt, dopiero zaczynał się mroźny, zimowy dzień. Wszystko tonęło w białym puchu i trwało we śnie. Wiatr nie poruszał konarami zaspanych drzew, zziębnięte ptaki siedziały w lodowatym bezruchu. Dym z kominów unosił się bezszelestnie w niebo. Andrzej głęboko westchnął. To Diabeł go obudził, rytmiczne uderzenia kopytek o deski mostu wyrwały go ze snu. Ze swojego okna na poddaszu miał dobry punkt obserwacyjny. Doskonale wszystko widział. Nie zdawał sobie jeszcze sprawy, czy śni czy też rzeczywiście, w jakiś niepojęty sposób, dostrzega niewidzialne nigdy dotąd zjawiska. Baśniowy krajobraz, bajkowy Diabeł zdawały się być potwierdzeniem sennych imaginacji ale musiał to być niezwykle realny sen. Nawet nie koszmar, a po prostu piękny i dziwny sen, który właściwie nie miał żadnego znaczenia, a jednak dawał radość i oddalał od niego niechciane myśli i złe wyobrażenia o nadchodzącym, nieznanym życiu. Nie pragnął przecież żadnych zmian, ale one wbrew jego woli, osaczały go i brały w swoje władanie, zupełnie nie bacząc na niechęć i idiotyczny, całkiem dziecinny lęk. Właściwie nie rozumiał sam siebie, bo wszystko jeszcze mógł zmienić, ale nie uczynił nic. Najzwyczajniej płynął z prądem, pozwalając by prąd niósł go sam bez udziału jego woli, niwecząc wszelkie nadzieje i pragnienia. – Panta rei! – płynął i on. Tylko, że rzeki były skute lodem i nie mógł płynąć! Musiał się ślizgać jak dureń, na butach, bo nigdy nie opanował jazdy na łyżwach. Nie potrafił, a może nie starał się wystarczająco mocno. A teraz Diabeł tańczył sobie na moście! – To dobrze, chociaż on jest szczęśliwy i robi to, na co przyjdzie mu ochota! Tańcz Diabliku, tańcz! – cieszył się głupio. Nieprzerwanie padał drobny śnieg. Andrzejowi wpadła do głowy myśl, że i Diabła w końcu dosięgnie mściwy los. Nikt przecież tak do końca, nie był panem samego siebie. Lada moment dostawcze samochody mogły zburzyć naturalny spokój mroźnego poranka, zbrudzić biel dróg i poboczy, ale jeszcze wcześniej musiał przejechać pług odgarniający śnieg. Diabeł będzie musiał uciekać, wracać w czeluście piekła, nawet on wystraszy się warkotu nadjeżdżających aut. – Poczekam. Warto zobaczyć śpieszny odwrót Czarcika – pomyślał, irracjonalnie ciesząc się z tej diabelskiej klęski. Wpatrzony w maleńką dziurkę, utworzoną przez ciepło jego oddechu na szybie, nie zważał na przemarznięte stopy i iście piekielny ziąb w całym pokoju. Pidżama w zielone prążki przymarzała mu prawie do ciała, nastroszone włosy kłębiły się na głowie upodabniając go do wariata. Zresztą niewątpliwie był wariatem, bo któż normalny wstaje przed świtem i obserwuje diabelskie hołubce na moście? Jedynie szaleniec! Spłoszona myśl, idiotyczna jak cała ta sytuacja, pierzchła gdzieś daleko za zimny horyzont, bo ośnieżoną drogą w kierunku mostu, w pobliże tańczącego Diabła, zbliżała się kobieta w brązowym kożuchu. Ciężko brnęła po śniegu. W obu rękach dźwigała wypełnione siatki. Z daleka nie mógł dostrzec, co takiego niesie, ale podświadomie czuł, że jest już bardzo zmęczona. Spod wełnianej, czarnej chustki wystawały zaczerwienione od mrozu policzki i znużone, błyszczące oczy. Z ust kobiety wydobywały się kłęby pary, sapała i szła wprost na Diabła. Odległość miedzy nimi zmniejszała się niebezpiecznie, stawała się wprost nie do zniesienia. Diabeł nie przerywał tańca. Obładowana jak juczny koń kobieta zdawała się nie zwracać na niego uwagi. Nic nie mógł uczynić, nie było sposobu by ją ostrzec. Naprawę chciał tego, bo nawet on zdawał sobie sprawę z faktu, że spotkanie z mrocznym mieszkańcem Piekieł, nie może przynieść nic dobrego. Jej los był już jak gdyby przypieczętowany. – Zatrzymaj się! Popatrz wreszcie przed siebie! – krzyczał w duchu, nie miało sensu wykrzykiwanie tych słów głośno. Kobieta i tak nie byłaby w stanie go usłyszeć. Przerażenie rozlało się po zimnym pokoju i zastygło całkiem nieruchomo przy oknie. Zacisnął dłonie w pięści i trwał tak w niezmiernej ciszy, w którą zapadały się odgłosy wstającego poranka. Oczekiwał na straszne wydarzenia, które miały zaraz nadejść i ogarniała go niezachwiana pewność, że potem wszystko się zmieni. Czuł, że nawet jako bierny obserwator, nie będzie w stanie tego znieść. Skulił się w sobie i próbował odpędzić atawistyczny lęk przed nieznaną, a jednak nadchodzącą potwornością. Nieświadomą niebezpieczeństwa kobietę dzieliło od Diabła tylko kilkanaście kroków. Brnęła w śniegu i uważnie patrzyła pod nogi, unosząc do góry ręce z ciężkimi siatkami. Pomyślał nagle, że może ona w ogóle nie widzi Diabła, może ten taneczny popis przeznaczony jest wyłącznie dla niego. Egoizm, najzwyklejszy egoizm! Nie był przecież nikim wyjątkowym. Myśl zaraz zgasła i zamieniła się w trwożliwe oczekiwanie. Diabeł tańczył na moście! Ani na moment nie przestawał padać drobny śnieg. Wszystko tonęło w białym puchu, rozmazywało się w mglistym rozdwojeniu pomiędzy snem a pełną świadomością. Na sekundę stracił pewność, że to dzieje się naprawdę, że rzeczywiście stoi przy oknie i patrzy na Diabła. Może to tylko koszmarny sen, z którego nie sposób się obudzić? Jęknął głośno i z całej siły docisnął pięści. Zbyt długie, zbyt ostre paznokcie! Nagły ból i ciepła krew spływająca po palcach urealniły koszmar. Oderwał wzrok od okna i ze zdumieniem obserwował strużki czerwonej cieczy na swoich palcach. Płynęła wolno i leniwie. Parowała... Zupełnie niespodziewanie odezwał się budzik. Jazgotliwy, nieustępliwy dźwięk wyrwał go z odrętwienia. Ścierpnięte stopy ledwie chciały go unieść, kiedy podchodził, by uciszyć złośliwy czasomierz. Pobrudzona krwią tarcza zegarka pokazywała ciągle bieg czasu. Sekundy pędziły w szalonym, odwiecznym rytmie i tak samo jak na taniec Diabła i na ich pęd nie miał wpływu. Zasmucony nagle sięgnął po paczkę papierosów. Była pusta po bezsennej, samotnej nocy. Bezmyślnie przekładał ją z ręki do ręki i za wszelką cenę starał się przekonać, że to nie jest ten Dzień. Krew na dłoniach była najzupełniej realna, rzeczywisty był dotkliwy ból, zatem wszystko odbywało się na jawie, nie było snem! Diabeł tańczył na moście a on po prostu go obserwował.... Mogłoby to wszystko nic nie znaczyć, być po prostu wytworem zmęczonego umysłu, gdyby nie ta głupia, obładowana siatkami kobieta. Nie potrafił patrzeć bezradnie na ludzką krzywdę, a ona ponad wszelką miarę, była człowiekiem. Co z tego, że to pewnie nadgorliwa gospodyni domowa, która wstała przed świtem, by swojej rodzinie zapewnić świeże pieczywo i wykwintne śniadanie? Była człowiekiem, była kimś szczególnie mu bliskim i mógł patrzeć na jej klęskę! Nawet nie wyobrażał sobie, co uczyni z nią Diabeł. Bał się jak nigdy dotąd, a apatyczna bezsilność wywoływała w nim jedynie furię. Zerknął za okno. Nie było tańczącego Diabła ani ośnieżonej kobiety. Dostawcze samochody rozpoczynały swoje rejsy. Nie zauważył ani nie dosłyszał pracy pługów śnieżnych, widać czas zatrzymał się dla niego na idiotycznej chwili uciszania zegara. Opanował się i zrobił kilka rytmicznych przysiadów. Poczuł, że wraca do życia. Jego ciało i umysł zaczynały funkcjonować prawidłowo. To był ten Dzień. Bezmyślnie nałożył szare skarpety i spłowiałe dżinsy. Rzucony byle jak sweter w czarno - białe paski przesiąknięty był boskim zapachem nikotyny. Pragnienie papierosa zlało się z lękiem otwarcia drzwi pokoju. Tu jeszcze był sam i był sobą a tam za drzwiami czyhały na niego nieodwracalne zmiany. Bezwolny jak sztywny manekin pozwolił wpędzić się życzliwym ludziom w matnię bez wyjścia. Niczego nie mógł już zmienić. Rola, którą pozwolił sobie narzucić, musiała być zagrana do końca. Stłamszona osobowość w pazerności pragnień innych, błędy i obietnice bez pokrycia doprowadziły do zaistnienia, tej a nie innej, sytuacji. Widać tak musiało być, widocznie taki był obłędny scenariusz jego życia. Jedna noc zapomnienia, głupich, kłamliwych słów i niewymiernych efektów, prowadziła do zguby. – Kocham cię! – powiedziała wtedy Ania, ale nawet przez chwilę nie zastanawiał się nad sensem jej słów. – Też ciebie kocham, skowronku! Bardzo, bardzo – wymruczał w jej rozgrzaną snem szyję. – Zawsze będziemy już razem! – oznajmiła proroczo, a on zapadając w sen potwierdził. – Zawsze.... Co za bzdura! W zasadzie nie chciał jej spotkać już nigdy więcej, ale taki był wtedy senny, taki wymęczony po erotycznych doznaniach, taki nasycony. Później unikał jak tylko mógł napalonej i zakochanej w nim do szaleństwa dziewczyny. Niestety, nie zawsze udawało mu się wygrywać walkę z nudą, z szarością samotnych nocy i z samym sobą. – Jestem w ciąży! Będziemy mieć dzidziusia! – oznajmiła Ania, podejrzliwie na niego popatrując. Reakcja przyszłego ojca była widać niezwykle ważna, ale on jakoś nie mógł tego wszystkiego pojąć. – Cieszę się – odparł zdawkowo nie zdając sobie sprawy, że ta informacja godzi w jego wolność, i ma prawo zmienić jego życie. Wcale się nie cieszył! Szkoda tylko, że był zbyt wrażliwy, by powiedzieć o tym otwarcie i po prostu. Nie był przygotowany do roli ojca, nie chciał nim zostawać i nie kochał Ani! Na myśl o spędzeniu z nią życia ogarniały go torsje. To dobrze, że widział Diabła tańczącego na moście, pozwoliło mu to oderwać myśli od rzeczywistego koszmaru. Zbędna była ta kobieta w kożuchu, zupełnie zbędna! Jej pojawienie wywoływało w Andrzeju uczucia odpowiedzialności za rasę ludzką, braterstwo ujednolicenia z innym człowiekiem, tak silne, że nie liczyło się nic poza tym. – Będę miał dziecko! Cholera, tylko po co? – jęknął bezradnie. Życie przepędziło Diablika tańczącego na moście w otchłań Piekieł, a zmęczona kobieta znikła gdzieś samoistnie. To jednak był ten Dzień! Żadne, poranne, senne wizje nie miały mocy przepędzić go w nieistnienie. Nadchodził!!! Biała koszula, wyprasowana starannie przez troskliwość wzruszonej mamy, wisiała na wieszaku i rozsiewała wokół zapach obcości. Przez chwilę miał ochotę pobiec, jak kiedyś w dzieciństwie, do sypialni rodziców, przytulić policzek do ciepłej dłoni mamy i powiedzieć wszystko co czuje. Zaraz jednak usłyszał jej głos mówiący ze smutkiem o odpowiedzialności i o tym, że czas leczy rany i o krzywdzie ludzkiej, która zawsze do nas powraca. Rozumiała go dobrze, ale i tak nie potrafiła mu pomóc. Nikt nie potrafił mu pomóc, nikt nie był w stanie zmienić biegu kalekiego czasu.... – Mamo? Cisza kłębiła się w nim i wokół niego. Mama spała jeszcze i pewnie śniła o tuzinie uroczych wnucząt, które zakochają się z wzajemnością w nad wyraz żywotnej babci. Musiał zapalić. Na myśl o żarzącym się papierosie poczuł ssanie w żołądku. W kącikach ust gromadziła się ślina. Wszyscy jeszcze spali, miał tylko taką nadzieję, ale i tak postanowił zaryzykować wyprawę po papierosy. Po cichutku, by nie zaskrzypiały czasem wrota nękającego go Dnia, wyszedł. Pobliski kiosk Ruchu znajdował się niestety za mostem. Irracjonalny lek przed spotkaniem z Diabłem wywołał jedynie skrzywienie warg w drwiącym z siebie samego uśmiechu. Zniszczony kożuch otulał ciało i powstrzymywał drżenie. Szedł dziarskim krokiem. Szron osiadał mu na rzęsach, skraplał się natychmiast i spływał po policzkach niczym łzy. A może jednak pozwolił sobie na płacz? Pod stopami skrzypiał śnieg. Strach stawał się nieważny wobec pragnienia nikotyny. Chmury kłębiły niebezpiecznie nisko i nieprzerwanie padał śnieg z granatowego nieba. Samotność śniegowego poranka oplatała go lodowatymi mackami i kusiła wolnością. Wrony, przymarznięte prawie do telegraficznego drutu, teraz na niego popatrywały z pogardą. No tak, Diabła już przecież nie było, a z kogoś musiały kpić te zmarznięte, zachłanne ptaki. Czy miały kpić tylko z siebie? – Won! – wrzasnął do nich, jednak nie zrobiło to na nich żadnego wrażenia. Dalej tępo popatrywały na pusty most i na niego. Andrzej uśmiechnął się w końcu do nich i do siebie samego. Były zmarznięte, samotne i wyobcowane jak on sam. Byli sprzymierzeńcami, bo razem przecież obserwowali Diabła. W kiosku paliło się światło, ekspedientka przyjmowała prasę. Wiadomości nigdy nie bywały optymistyczne, ale optymizm zdechł już dawno w nastoletnim buncie i libacjach. Zresztą teraz, w tej właśnie chwili, nie potrzebował żadnych informacji... Wrażeń miał co nie miara. Starał się iść szybko, może zbyt szybko, ale utrudniały mu to jak zawsze zawalidrogi. Zaspy brudnego śniegu na poboczu ulicy, stłamszone jak on sam, nie pozwalały oderwać od siebie wzroku. Ogarnęło go nagle pragnienie spotkania Diabła, tego samego którego obserwował z okna i kobiety zbliżającej się do niego tak niebezpiecznie. Co właściwie miała oznaczać ta poranna, bzdurna imaginacja? – Jestem ojcem! Nic tego nie jest w stanie zmienić, nawet Diabeł co tańczy na moście. Będę mężem, najlepszym z możliwych! Postaram się! – krzyknął do osowiałych, pozbawionych lęku wron. Żadnej reakcji, widocznie zmarznięte ptaki miały go już dosyć. Może wszystkiego miały dosyć? On sam też miał dość, niczego nie chciał już rozważać, niczego rozpamiętywać... Musiał po prostu zapalić, nic nie było ważniejsze od tego. Nie istniały Diabły, bo wszystko to jedynie mu się zwidziało! Szare, okrutne życie wyciągało po niego macki i nie było żadnej linii obrony, by się przed nim uchronić. Musiał natychmiast zapalić papierosa! Kiosk z upragnionymi paczkami nikotynowej nirwany był całkiem blisko. Jeszcze tylko parę kroków wśród śnieżnej zamieci. Jeszcze tylko maleńki wysiłek! To przecież tak blisko. Bezwiednie zaciskał dłoń na zniszczonym pudełku zapałek w kieszeni kożucha. Jeszcze moment i dane mu będzie wciągnąć w płuca aromatyczny, upragniony dym. Nagle usłyszał muzykę kościelnych organów, rozbrzmiewała pośród brudnego śniegu miasta i wydmuchiwała brudnoszary dym z miechów, jak gdyby muzyka sama paliła papierosy. Zamieniała płatki śniegu w brudną, zakwaszoną ciecz. Każda kropla dotykająca śniegowych płatków spalała je, zżerała, unicestwiała. Organowa muzyka była potworem! Skąd dobiegała, jakim prawem burzyła spokój zimowego poranka? Do kościoła było przecież tak daleko, znajdował się w zupełnie innej części miasta. Rozglądnął się zdziwiony, oszołomiony, ale zaraz zobaczył siebie w czarnym smokingu i Anię w białym welonie. Stali u stóp ołtarza, a serdeczność wiwatującego tłumu gości strzelała do nich kulami świeconej wody. Byli podziurawieni jak sito.... Znów dostrzegł Diabła i zmęczoną kobietę. Ci dwoje tańczyli razem na moście. Kobieta odrzuciła swoje zmęczenie, swój trud w nurt zlodowaciałej rzeki i uśmiechnięta płynęła z prądem diabelskiego rytmu. Oboje byli tacy szczęśliwi i nieśmiertelni. Na pewno czuli się lepiej niż on i Ania obstrzeliwani na stopniach ołtarza. Zapomniane, ciężkie siatki ze sprawunkami stały oparte o lodowatą, niepewną balustradę mostu. Oczy kobiety wyrażały zachwyt i pożądanie. Musiała kochać Diabła, musiała być jego kochanką. Nie mógł pojąć w jakiż to niepojęty sposób, okutana w czarne chusty babina zamieniła się w godnego pożądania wampa, w jaki sposób skusiła Diabła? – Diabeł tańczy na moście – wyszeptał zdumiony. Czarny, ogromny ptak przysłonił niebo. Zapanowała ciemność. Kobieta zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Świat zamienił się w strach i to nie tylko dla Andrzeja, ale dla wszystkich, którzy mu towarzyszyli. Rozpędzona ciężarówka przełamała barierki mostu, załamała lód na rzece i samotnie tonęła. Młody kierowca, cudem uniknął śmierci, wyskakując w ostatniej chwili z oszalałego, nie poddającego się jego woli pojazdu. Teraz zapalał drżącą dłonią papierosa i powtarzał bez sensu: – Ich było troje! Wszyscy tańczyli na moście! Naprawdę to widziałem! -patrzył na zmasakrowane ciało, które zatrzymało się na barierce i niczego nie rozumiał. Czerwone plamy krwi barwiły śnieg i kierowcy wydały się takie piękne, barwne i żywe na tle zimnego, oblodzonego mostu, a przecież obok leżał martwy człowiek. Dwoje pozostałych musiało wpaść do rzeki razem z samochodem. Nie było przecież innego wytłumaczenia. Nie było! – Jestem w szoku! Jestem w szoku! – uspokajał sam siebie. Zmęczony Diabeł popatrzył w niebo i nagle przestał prószyć śnieg. Przez ołowiane chmury przedarło się zziębnięte i skwaszone słońce. Nawet słoneczny uśmiech zimowego światełka zdawał się być mroźny i pełen beznadziei. – Nie będzie żadnego ślubu! – powiedział Diabeł całkiem pogodnie do nastroszonych wron. Ptaki zerwały się z drutu w panice i odfrunęły daleko, jak najdalej. Kobieta położyła dłoń na ramieniu Diabła a drugą ręką życzliwie pomachała odlatującym. - Był taki młody, zagubiony! Dlaczego? – spytała cicho. - A dlaczego nie? Przecież on nie chciał, by ten dzień nadszedł! Spełniłem jego pragnienia… – odpowiedział rogaty. Kobieta rozpłakała się nagle a jej głośny szloch zlał się z rykiem silników nadjeżdżających samochodów policji. Na moście zaroiło się od ludzi. Ich stopy brudziły i rozgarniały śnieg, tylko czerwień krwi wciąż pozostawała tak samo intensywna. Ten Dzień nigdy nie nadszedł. Zamiast bieli welonu fioletowa wstążeczka ze złotymi literami pożegnania tańczyła w porywach styczniowego wiatru. Czasem tak bywa! Niekiedy dni, które miały nadejść, nigdy nie nadchodzą….