Deklaracja dostępności
Edward Derylak - kategoria proza - wyróżnienie
Mantra Drugi tydzień bez kropli deszczu, a pali, że powietrze aż gęste z gorąca. Liście na drzewach ani drgną, wiszą zwiędłe jak jakie wisielce, jakby poprzyczepiane. A my jak te dwa stare pniaki, jeden obok drugiego – stare, zmurszałe, nikomu niepotrzebne. Siedzimy pod lipą bezczynnie, dzień w dzień. Mówisz, że my już swoje zrobili, a teraz kolej na młodych. Może i tak. Wiesz, zeszłej soboty późnym popołudniem też tak siedziałem. Wyjąłem machorkę, skręciłem papierosa i kurzę sobie. Dokoła tak cicho, tak spokojnie. Słyszę, że furtka stuknęła. Ani chybi ktoś wszedł. Pewnie kto z sąsiadów. Patrzę, a to nieznajomy. Nie pan jakiś, ale zwykły chłopina, drobny, w czapce na głowie, tylko obcy. Może w drodze i chce przenoco-wać, albo szuka kogoś. Czy też jaki handlarz – ostatnio za końmi było dwóch. Ale u nas nie ma konia do sprzedania. Przyjezdny pewnie, tylko skąd się wziął – myślę sobie. O tej porze żaden autobus już nie jedzie. On wali prosto do mnie jak do swojego, wyciąga rękę, mówi jak się nazywa. Pierwszy raz słyszę, nazwisko jakieś nietutejsze, pamiętam na pewno, że Janek. Przygląda mi się i pyta, czy Adam Chudy to ja. Zdziwiony kiwam głową. Bierze spod ściany stołek i stawia przede mną, i siada na nim. Koszula w brązowe paski, czysta, podwinięte rękawy. Spalona słońcem gęba wygolona jak w niedzielę na sumę. Tylko policzki zapadnięte. Ręce i szyja też brązowe. Spracowany chłop – myślę. Rozgląda się po podwórzu, zadziera głowę, patrzy na lipę, mówi, że urosła przez te lata. Przez jakie lata, o czym on mówi, po-mylony jaki, czy co? Przyglądam się mu uważniej – nie wygląda na takiego. Pyta mnie, czy go poznaję. „Ba, a skąd. Pierwszy raz widzę”. On się uśmiecha i kiwa głową. „Oj, nie pierwszy raz, nie pierwszy” – mówi i nie przestaje się uśmiechać. Pyta mnie, czy pamiętam, co było na podwórzu we wrześniu trzydziestego dziewiątego. Czego miałbym nie pamiętać. Małom się najadł strachu? Była chyba połowa września, trza kopać kartofle, ale komu w głowie robota, gdy wojna. Rano przyjechał na koniu jakiś oficer, spytał, czy jestem gospodarzem; gdy skinąłem głową, ręką pokazał na podwórze – zadowolony, że takie duże – i powiedział, że złożą amunicję. Nic więcej nie powiedział, nie czekał na moją zgodę. Odjechał nagle jak się pojawił. Zanim się obejrzałem, zaczęły wjeżdżać pierwsze furmanki. Krzyk i rwetes zrobił się wielki; widocznie im się spieszyło, bo wszystko w biegu, w nerwach. Stałem w otwartym oknie i patrzyłem. Co innego miałem robić. Liczyłem furmanki. Doszłem do dziesięciu i przestałem, one ciągle przyjeżdżały. Nie wiem, ile ich było. Wojsko zajęło całe podwórze. Ledwie było dojście do obory i stodoły. Amunicja leżała w skrzynkach i luzem. Armatnia – wiem, bom w pierwszą wojnę przy artylerii był. Zapewniali, że zabiorą. Ale wierzyć takim? Przecież to wojna, one same biedne może nie wiedzą. A jak wpadną Niemce, to wysadzą. Wtedy pół wsi wyleci w powietrze. Jeszcze wytłuką Bogu ducha winnych ludzi. Furmanki jeździły tam i z powrotem: pełne, puste, pełne, puste... Pod lipą stało dwóch oficerów. Konie uwiązali do gałęzi. Pewnie mnie nie widzieli – dzikie wino oblepiło ścianę, pnącza przez okno wdzierały się do środka. Palili papierosy i gadali. – Trzeba to wszystko było utopić – mówił starszy, ten bardziej postawny. – Teraz jak wpadnie w ręce szkopów... – Przecież zabierzemy. – A czym i po co? – znowu ten pierwszy. – Tabor rozbity, armaty rozbite... Niewesoło – pomyślałem. Od Sanu dudniło od dwóch dni, dzisiaj nawet głośniej. Front był tak i tu. Janek, ten nieznajomy, wpatruje się we mnie. Mówię mu, że trudno zapomnieć, choćby się i chciało. Na to on, czy pamiętam tego ułana, co pozostał, kiedy wszyscy odjechali. Patrzę na niego. Więc przeżył, udało się – myślę. „To ja nim jestem – mówi do mnie i zdejmuje czapkę. – Trudno poznać tamtego Jasia, co?” „Czas nie stoi w miejscu”, ja do niego. „Też wyglądam nie tak jak wtedy”. On wstaje, wilgotnieją mu oczy, mnie zresztą też, wyciąga do mnie rękę, dziękuje mi. „Dzięki wam żyję. Gdyby nie wy...”. Głos mu się łamie. Mnie też coś dusi w gardle. Obejmuję go ramionami. Sięga mi brody, a chudy, jakby go nie było. Nie my-ślałem wtedy, że po latach go spotkam. Był to wtedy dzieciak jeszcze; w opiętym i zakurzonym mundurze z ciemną plamą wzdłuż pleców – pewnie nie zdejmował go wiele dni – wysokich butach i rogatywce opadają-cej na uszy. Koń stał w sadzie przywiązany do jabłonki, skubał trawę. Pod płotem leżało siodło i cała reszta. Karabin – jakby nie jego, sięgał mu do pół łydki – miał przy sobie, zawsze na ramieniu. Chodził między stertami skrzynek i naboi, wystraszony taki. Od łusek blask bił taki, że nijak było patrzeć. Przyglądałem mu się od początku. Nie widziałem, żeby co jadł. Do domu nijak nie chciał wejść, zawsze na dworze. Moja mu wynosiła co mogła: chleb, słoninę, mleko – nam się też nie przelewało, czterech chłopaków i dziewucha była. Na początku się wzbraniał, mówił, że nie głodny, że ma suchy prowiant, ale w końcu wziął. Siadł na pierwszej z brzegu skrzynce i jadł, tak łapczywie. Po głowie chodziło mi to, co mówiły te oficery, nim odjechały: że nie wiadomo, czy zdą-żą zabrać cały ten ambaras z podwórza. Na trzeci dzień zaczęło dudnić na dobre. Nad lasem jak sięgnąć wzrokiem wisiała purpura. Nie wiedziałem, od słońca czy pożaru. Siadłem obok niego – Popatrz! – powiedziałem, trącając go łokciem. Ręką pokazałem czerwoną łunę. Spojrzał tam, potem na mnie. Przecież to był jeszcze dzieciak, jak ci mówiłem, dziewiętnaście lat pewnie, nie więcej, do tego taki drobny. Powoli położyłem mu rękę na ramieniu. Odwrócił głowę. – Zostaw to i uciekaj, póki czas. Patrzeć jak zaraz będą tu Niemcy. – Nie mogę – powiedział spokojnie. Nie spuszczał ze mnie oczu. – Taki mam rozkaz. Zwolnić z niego może mnie tylko oficer. – Rozkaz, rozkaz... słyszałem to już wczoraj. Nic, tylko rozkaz. Zeźlił mnie już trochę tym swoim rozkazem. W wojsku rozkaz rzecz święta, wiem, ale co komu po tym, gdy ubiją takiego chłopaka. Nic, kłopot w tym, że on tego nie wie. Nakładli mu do głowy i powtarza teraz: „rozkaz, rozkaz...”. – Masz ojca i matkę? – spytałem, myślałem, że może teraz zmięknie. Skinął głową. – Czekają na ciebie. Całą wojnę będą czekać, żeby nie wiem ile trwała. – Wy się na mnie nie gniewajcie, gospodarzu. – Wyciągnął paczkę papierosów, ładne, w białej bibułce, że chciało się palić, nawet żeby człowiek i nie palił. Odeszliśmy pod lipę, na ławkę. W uszach miałem ciągle: „...tabor rozbity, armaty rozbi-te...”. Zacząłem znowu. – Uciekaj! Jeszcze nie jest za późno. Za stodołą jest lasek, zaraz za nim rzeka. Most zburzony, ale przejdziesz w bród. Zdążysz. – Ale rozkaz... – Nikt tu już nie przyjedzie, nie będzie o ciebie pytał. Widzisz tę drogę  wyciągnąłem rękę w stronę Krzeszowa  która chowa się w lesie? Stamtąd przyjdą Niemcy. – Nie mogę, składałem przysięgę... Zrozumiałem, że nic z mojego gadania. Wyszedłem spod lipy, on za mną, spoglądał zdziwiony, w sadzie wrzuciłem siodło na grzbiet konia. – Wskakuj! – powiedziałem i popchnąłem go lekko. Niepewnie włożył nogę w strzemię, odwrócił głowę. – Gdyby się ktoś o mnie pytał... Jeszcze się wahał. Widziałem to w jego oczach. – Powiem, że przyjechał oficer na koniu i zwolnił cię z rozkazu. Uśmiechnął się smutno, ogarnął wzrokiem tę nieszczęsną amunicję. Od lasu niósł się warkot motorów. Zrozumiałem, że nie ma czasu do stracenia. – No, z Bogiem – klepnąłem w zad konia. Ściągnięty lejcami siadł na tylnych nogach. Jasiu się nachylił. – Jak się nazywacie? Spięty ostrogami koń skoczył do przodu. Jeździec się pochylił, prawie położył na grzbiecie. Z lasu od strony Sanu wyjechały niemieckie motocyklisty. Pewnie go zobaczyły, rozległy się strzały, ale on w ostatniej chwili dopadł zagajnika. I popatrz, po tylu latach go spotykam, na tym samym podwórzu, pod tą samą lipą. Kto by to pomyślał.