Deklaracja dostępności
Kinga Chojnowska - kategoria proza - wyróżnienie pozaregulaminowe
W LABIRYNCIE „Są bowiem rzeczy, o których ludzie milczą jak kamienie, ale o których opowie Ci nawet kamień, jeżeli padnie na niego światło bogów.” Bolesław Prus, „Faraon” Za szybko. Oddychałam za szybko i za głośno. Zdecydowanie za głośno. Usłyszą mnie... O Boże... usłyszą... i znajdą. A jak mnie znajdą, to mnie zabiją. Albo gorzej... Żołądek podchodził mi do gardła. Serce waliło jak oszalałe. Jakby zaraz miało eksplodować. Jakby miało rozerwać mnie od środka. Jak on mógł zostawić mnie tu samą? Zupełnie samą... Siedziałam skulona za jakimś kartonem. Starałam się uspokoić. Jedyne, co było słychać, to szczękanie moich zębów. Było cicho. Jednak nie była to błoga, kojąca cisza. Ta cisza miała w sobie coś niepokojącego. Jakby była jedynie przedsmakiem tragedii, która zapewne zaraz się rozegra. Czułam, że są w pobliżu... Nie miałam już sił. Cała byłam poobijana i odrętwiała. Z rąk nadal małymi strużkami ciekła mi krew... Drobne krople spadły na chodnik. Znaczyły moją obecność. Zauważyłam czarnego kota. Spojrzał na mnie groźnie. Najeżył sierść. Bał się mnie? W obecnym stanie nawet kotu nie zagrażałam. Podszedł do mnie powoli, a później ni stąd, ni zowąd ruszył do biegu. Przewrócił metalowy pojemnik na śmieci. Rozległ się hałas. Hałas tak przeraźliwy... Tak głośny... Głowa zaczęła mnie boleć jeszcze bardziej niż wcześniej. Nie wiem jak długo czekałam. Dziesięć minut? Godzinę? Dłużej? Jednak nic się nie działo. Nikt nie przyszedł. Tylko ta przeklęta cisza. Postanowiłam wyjść z ukrycia. Ostrożnie się rozejrzałam. Nikogo. Nie było zupełnie nikogo. Zaczęłam powoli iść wzdłuż ulicy. Gdy tylko wyszłam zza rogu, zauważyłam wysokiego mężczyznę rozmawiającego przez telefon. Cały był ubrany na czarno. Gdy tylko mnie spostrzegł, zaczął krzyczeć. Wtem, jak spod ziemi, wyrośli trzej inni. Zaczęłam biec, jak najszybciej potrafiłam. Jednak ledwo się ruszałam, a co dopiero mówić o bieganiu. Mimo to, nie chciałam się poddać. Pędziłam na oślep pomiędzy tymi wszystkimi ogromnymi budynkami. Budynkami i ludźmi, którzy zdawali się w ogóle mnie nie widzieć. Albo nie chcieli mnie widzieć... Było coraz gorzej. Prawie nie mogłam oddychać. Robiłam wdechy tak kurczowo, jakby ktoś chciał ukraść mi tlen... Nogi miałam jak z ołowiu... To koniec. Dopadną mnie. Zaczęłam krzyczeć. Rozpaczliwie wzywać pomocy. Jednak nikt mnie nie słyszał... Nikt nie zwrócił na mnie choćby najmniejszej uwagi... Dogonił mnie. Skoczył mi na plecy. Nie miałam szans. Upadłam na ulicę. Dosłownie wgnieciona w asfalt. Krzyczałam, żeby mnie zostawił. Ale on był głuchy. Wyrywałam się. Kopałam. Gryzłam. W końcu się zdenerwował. Zadał mi potężny cios w brzuch. W ustach poczułam krew... Zachłysnęłam się nią... Nadbiegli pozostali. Przytrzymali mnie i znowu związali ręce. Jeszcze mocniej niż wcześniej. - Nic ci się nie stanie, jeśli tylko zrobisz to, czego chcemy – powiedział. Ledwo pojęłam znaczenie wypowiadanych przez niego słów. Wszystko mi się zlewało. Bolało... Tak strasznie bolało... Byłam w stanie myśleć tylko o tym bólu... – Rozumiesz, co do ciebie mówię? – podniósł głos. Swoją wielką, odzianą w skórzaną rękawiczkę ręką, przytrzymał mi głowę, tak, aby mój wzrok był skierowany prosto na niego. Nie miałam już sił się wyrywać. – Zdobędziesz to, na czym nam zależy i będziesz wolna. - Jasne... – wymamrotałam z ironią. - Zamknij się! – wrzasnął, znowu mnie uderzając. – I tak nie masz wyboru – stwierdził. Wtedy ktoś przystawił mi do nosa chusteczkę. Była czymś nasączona. Czymś... Sama nie wiem... Obudziłam się. Pomimo tego, iż otworzyłam oczy, prawie nic nie widziałam. W pierwszej chwili z przerażeniem pomyślałam, że mnie oślepili. Dopiero później zrozumiałam, że jest już ciemno. Nie byliśmy już w mieście. Sama nie wiem, co to za miejsce... Wokół nie było żadnych budynków. W sumie to chyba nic tam nie było. Tylko drzewa. Wiatr. Liście szeleszczące na wietrze. Bezkresna, pusta przestrzeń. Zachmurzone niebo... I skały. Byliśmy w górach. Gdy tylko w miarę możliwości pozbierałam myśli, spostrzegłam, gdzie tak właściwie się znajdowaliśmy. Miałam przed sobą ogromnych rozmiarów skałę. Coś było w niej wyrzeźbione.. coś na kształt... drzwi. Portal. - Właź do środka – rozkazał jeden z mężczyzn. - Nie wejdę tam – powiedziałam cicho. On natomiast tylko zaśmiał się szyderczo. - A założysz się? – zapytał. Złapał mnie za włosy i dosłownie wrzucił do środka. Wpadłam w jakąś kałużę. Drzwi się zamknęły. Byłam już tylko ja. - Słuchaj uważnie – wrzeszczał jeden z nich przez drzwi. – Masz iść wzdłuż korytarzy tak długo, aż znajdziesz to, czego chcemy. Później będziesz wolna. - Wypuśćcie mnie stąd! – krzyczałam łzawym głosem. – Przecież ja nic... Błagam... ! - Rusz się wreszcie, do cholery! Naprawdę nie chciałbym znowu używać siły... – zagroził. Doczołgałam się do drzwi. Próbowałam je otworzyć. Ale one były niewzruszone. Były tak bezwzględnie niewzruszone... - Powiedzcie chociaż... czego mam tu szukać? – zapytałam. Jednak nigdy nie doczekałam się odpowiedzi. Leżałam zwinięta w kłębek. Było mi zimno. Płakałam. Czego oni ode mnie chcieli? Dlaczego nie mogli po prostu mnie zabić? Czemu mi to robili? Zmuszali do tego... bym się bała. Bała się bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Tego, że mój los zaczął się toczyć sobie tylko znanym torem, nad którym nie miałam żadnej kontroli. Gdy w końcu zrozumiałam, że choćbym nie wiem jak długo tam siedziała i tak mnie nie wypuszczą, postanowiłam zacząć szukać. Od kilku godzin błąkałam się korytarzami labiryntu. Wszystko było wykute w skale. Od ścian bił przeszywający chłód. Było zimno. Bardzo. Cała się trzęsłam. A miałam na sobie tylko tę durną sukienkę. Zresztą i tak była w strzępach. Poza sukienką posiadałam jedynie niewielki nóż, który wrzucili tu razem ze mną. Nie miałam nic do jedzenia. Umrę. Najzwyczajniej w świecie umrę z głodu. Już sama nie wiem, co w tym wszystkim było najgorsze... Miałam przed sobą perspektywę śmierci przez pobicie, wyziębienie lub z głodu. Albo z pragnienia. Nie chciałam pić tego, co kapało z sufitu... Szłam dalej. Mijałam kolejne niczym się od siebie nieróżniące zakręty. Miałam już dość. Sama nie wiem, jakim cudem wytrzymałam to wszystko.. Dopiero teraz zaczęło do mnie docierać, co się tak właściwie wydarzyło... Przecież to miał być najwspanialszy dzień całego roku szkolnego. Bal na zakończenie gimnazjum. Koniec nauki. Wszelkich zmartwień... Wszystkiego... Tylko zabawa, taniec i w końcu upragnione wakacje. Tymczasem, gdy tylko wyszłam z Damianem z „Kręgu”, od razu pojawili się oni. Może jednak nie od razu... Jednak czułam, że coś jest nie tak... Najpierw wsiedliśmy do taksówki. Po paru metrach kierowca się zatrzymał. Wsiedli oni. Nie wiedziałam, co się dzieje. Od wpadnięcia w panikę powstrzymywał mnie jedynie fakt, że nie byłam sama. Chłopak cały czas trzymał mnie za rękę, pomimo iż sam też się bał... Tak. Wtedy właśnie zaczęłam się bać. I tak już zostało. Później udało nam się uciec. Damian przez chwilę bił się z jednym z nich. Odwracał ich uwagę. W pewnym momencie przewrócił swojego przeciwnika i zaczął uciekać. Wtedy mnie zostawił. Na pastwę losu. Samą. Nie wiedziałam, gdzie jestem. Nie wiedziałam, po co tu jestem. Czy oni mnie zabiją? Co ja im tak właściwie zrobiłam? Dlaczego właśnie ja? Czy to możliwe, aby nikt mnie nie szukał? Po kilku godzinach nie miałam wyboru. Musiałam się czegoś napić. Ku mojej radości stwierdziłam, że jestem już tak zmęczona, iż nie czuję żadnego smaku. Po chwili zrobiło mi się niedobrze. Osunęłam się na ziemię. Objęłam kolana rękami. Zaczęłam płakać. Łzy same napływały mi do oczu. Boże! Ja nie chcę tu umrzeć. W ogóle nie chcę umierać... Nie teraz... Jeszcze nie teraz... Wtem jedna ze skalnych ścian się poruszyła. Najpierw myślałam, że mam zwidy. Jednak ona naprawdę drgnęła. Tylko drgnęła... Później cała się przesunęła. Mimo ciemności wiedziałam, że nie jestem już sama. Ścisnęłam nóż tak mocno, że aż rozbolały mnie palce. - Znowu kogoś wysłali? – rozległ się kobiecy głos. Zabłysło światło pochodni. To była... jakaś... kapłanka. Zerwałam się na równe nogi. - Błagam! Zabierz mnie stad... – zaczęłam. - Spokojnie – przerwała mi. – Przykro mi, ale twoi pracodawcy muszą w końcu zrozumieć, ze tej komnaty po prostu nie można znaleźć... Czeka cię taki sam los jak innych. Będziesz kolejną zbłąkaną duszą, pochłoniętą przez labirynt... - Nie szukam żadnej cholernej komnaty! Ja chcę tylko... - Tylko się stąd wydostać – znowu mi przerwała. – Stąd nie ma wyjścia. Można tu jedynie wejść. Labirynt to straszne miejsce... Wspaniałe, ale... przerażające zarazem. Ludzie poznają tu najciemniejsze strony swojej świadomości... Naprawdę niewielu jest to dane... Zostałaś wybrana – powiedziała i ruszyła w kierunku przejścia, z którego wyszła. - Nie zostawiaj mnie, błagam! – zaczęłam krzyczeć, ale jej już nie było. Waliłam w kamienne wrota tak długo, aż straciłam czucie w rękach. Co to za miejsce? Dlaczego ona mi nie pomogła? Czy ja... jestem w piekle...? Czego mam szukać? Przycisku! Tak! Musi tu gdzieś być jakiś przycisk uruchamiający to przejście. Nie miałam zamiaru zostać jakąś zbłąkaną duszą. Szukałam i szukałam... W pewnym momencie skała się przesunęła. Weszłam. Jednak po tej stronie wszystko wyglądało zupełnie tak samo jak po tamtej. Znowu te przeklęte skały. Byłam zła. Poczułam przypływ jakiejś nowej, nieznanej dotąd siły. Szłam dalej. W końcu jakaś niewiadomego pochodzenia mniszka nie będzie decydowała o moim losie. W końcu zobaczyłam... światło w tunelu. Nieśmiało zaczęłam iść w jego kierunku. Serce waliło mi jak oszalałe. Ktoś tam był. Bez wątpienia. Byli tam jacyś ludzie. Pozostawało tylko ustalić, czy to przyjaciel, czy też wróg... Powoli podeszłam do zakrętu. Nie chciałam od razu się ujawniać. Widziałam cienie. Było ich co najmniej kilku. Wstrzymując oddech, ostrożnie wyjrzałam zza skały. W pierwszej chwili nie wiedziałam, jak mam interpretować ten widok. Był tam ołtarz. Albo raczej coś na kształt ołtarzu. Za nim stał sędziwy mnich z długą, siwą brodą. W oczach miał coś... sama nie wiem. Chyba się go bałam... Był zwrócony przodem do co najmniej trzydziestu innych zakapturzonych mnichów. Mówił coś do słuchaczy w niezrozumiałym dla mnie języku. Naszła mnie myśl, że odprawiają tu jakieś seanse spirytystyczne... Po chwili jedna z zakapturzonych postaci podeszła do „ołtarza”. Mnich odkrył jej twarz. Poznałam ją. To była ta sama kapłanka, którą wcześniej widziałam. Bez słowa położyła się na tym ich zapewne „świętym” stole. Mnich, spośród fałd swojej szaty wyciągnął sztylet i uniósł nad nią. Pozostali cicho odmawiali jakąś modlitwę. Tak sądzę. - Boże.. – szepnęłam. Wtem sztylet przebił ciało kobiety. Trysnęła krew. Przycisnęłam pięść do ust, żeby nie krzyknąć. Zerwałam się z miejsca i zaczęłam biec, ile sił w nogach. Nieważne dokąd, nieważne jak długo. Byle jak najdalej od nich. Dlaczego mnie to spotkało? Dlaczego właśnie ja? Oczy mi się zamykały. Byłam ledwo przytomna. Już nie byłam pewna, czy to się dzieje naprawdę. Czy to wszystko rzeczywiście się wydarzyło. Traciłam równowagę. Kilka razy upadłam, zdzierając kolana. To koniec. Dłużej nie mogę tak się błąkać. Podnosząc się za którymś razem, zobaczyłam przed sobą okrągłe drzwi. Otworzyłam je, modląc się w duchu, aby to nareszcie było wyjście. Powoli weszłam do środka. Nie była to normalna skalna grota, czy coś w tym stylu. Była to okrągła sala. Z podłogą i sufitem. Bez mebli. Z czerwonym dywanem, podpierana przez niezliczoną ilość kolumn. Jednak nie to było najdziwniejsze. Najdziwniejsze bowiem było to, że na środku sali siedział mały chłopiec. - Witaj – powiedział, patrząc na mnie ufnym wzrokiem. Jednak ja byłam w stanie tylko stać z wytrzeszczonymi oczami. - Przyszłaś się ze mną pobawić? - Kim jesteś? – wykrztusiłam po chwili. - Chłopcem. Tak mówią na mnie mniszki – oznajmił tonem, w którym kryła się nuta podejrzenia. - Jak długo tu jesteś? – zapytałam. W końcu co oni tu mogli robić z tym dzieckiem? - Od zawsze – powiedział, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie. Wtem za moimi plecami trzasnęły drzwi. Do okrągłej komnaty weszło pięciu mnichów. Otoczyli mnie. Nie wiedziałam, co się dzieje... Nie wiedziałam, co powinnam zrobić... Do obrony miałam jedynie krótki nóż. Nagle czterech zdjęło kaptury. Rozpoznałam ich. To oni mnie tu przywieźli. Piąty dalej stał nieruchomo. - Wiedziałem, że sobie poradzisz – powiedział jeden z mężczyzn. - Kim wy jesteście do cholery?! – wrzasnęłam. - Uwierz mi. Wolałabyś nie wiedzieć – odpowiedział. – Chłopcze! Podejdź tutaj. - Nie tak szybko – rzekłam. W jednej chwili złapałam chłopca i przystawiłam mu nóż do gardła. - Zosiu... nie wygłupiaj się – powiedział. Znał moje imię... - Zamknij się! Żądam, abyś mi powiedział, kim jesteście! I co zrobiliście z Damianem?! – krzyknęłam. Starałam się, aby mój głos brzmiał groźnie. Jednak on wciąż drżał. Bałam się. Natomiast mężczyzna tylko się zaśmiał. Wtedy ostatni z mnichów zdjął kaptur. - Damian? – wyszeptałam z niedowierzaniem. – Ale... dlaczego? Po co to wszystko? – Z przykrością stwierdziłam, że zbiera mi się na płacz. - Uspokój się – powiedział stanowczo. – Musisz... zrozumieć, że wypełniłaś właśnie najważniejszą misję w swoim życiu... Zostałaś wybrana... A to... to nie jest zwykły chłopiec. On posiada... nadprzyrodzone zdolności. - Ale dlaczego ty... mi... - Daj spokój. Oddaj mi go. Nie widzisz, że się boi? – zauważył. Jednak ja miałam to gdzieś. Byłam przerażona. Nie wiedziałam, co się dzieje. Dlaczego on mi to robi? Popatrzyłam na niego. Jakoś nie mogłam... nie byłam w stanie w to wszystko uwierzyć... Byłam wściekła na niego. Tak wściekła... Chciałam zadać mu jakiś ból. Taki ból, po którym już nigdy nie doszedłby do siebie... Boże... przecież ja mogłabym go teraz zabić.... Spojrzałam na chłopca. Taki mały... taki... niewinny. Patrzyłam w jego bezbronne niebieskie oczy i... bez wahania poderżnęłam mu gardło. Krew trysnęła mi na ręce. Była ciepła. Czerwona... Tak intensywnie czerwona... Krwistoczerwona... - Tak ci na nim zależy? – zapytałam. – To go sobie weź – powiedziałam, odrzucając martwe ciało chłopca na podłogę.
* * *
Ktoś płakał. Ktoś stał nade mną i płakał. Powoli otworzyłam oczy. Piekły mnie. Dopiero po kilku mrugnięciach uzyskałam ostry obraz. Byłam w jakimś pomalowanym na wątłą zieleń pokoju... - Nareszcie... – powiedział Damian z ulgą w głosie. Przytulił mnie. Chciałam go objąć, ale nie mogłam ruszyć ręką. Była przywiązana do łóżka. Miałam w niej igłę. Od igły szła rurka. Podążając wzrokiem za rurką, dostrzegłam kroplówkę. Jakiś żółty płyn... - Dzięki Bogu – westchnęła mama. Miała czerwone od płaczu oczy. – Pójdę po lekarza. - Co się stało? – zapytałam. - Straciłaś przytomność. Na studniówce... – Nachylił się bliżej. – Jezu Chryste... co ci strzeliło do głowy, żeby brać to świństwo? – spytał szeptem. Nie wiedziałam, o co mu chodzi. Jednak jego wyraz twarzy był zupełnie poważny. Surowy... Był zły na mnie... - Co brać? Ja... nie pamiętam. - Niech ja go dorwę w swoje ręce... – zagroził. - To nie jego wina. Sama wzięłam. Nie zmuszał mnie. – Zaczęłam sobie przypominać bieg wydarzeń. – Mówił, że to tylko ecstasy. Niegroźne... - Zosiu, skarbie, dlaczego ty to zrobiłaś? Straciłaś przytomność, nie oddychałaś, płukanie żołądka... Zdajesz sobie w ogóle sprawę z tego, że mogłaś umrzeć? Czy ty sobie wyobrażasz, jak ja się bałem o ciebie? - Przepraszam... Ja nie wiem, dlaczego to zrobiłam... – wydukałam. - Całe szczęście, że to tylko tak się skończyło – powiedział. Atmosfera zrobiła się jakaś nieprzyjemna. Powinien się cieszyć, że żyję. Tymczasem wstał i podszedł do okna. Był smutny. Zamyślony... Nieobecny... Chciałam w jakiś sposób rozładować zaistniałe napięcie... - Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie miałam wizje... – zamilkłam na moment. Coś mnie tknęło. Coś mi się przypominało... Coś, czego wolałabym nie pamiętać... Musiałam wiedzieć. Musiałam zadać to pytanie, chociaż nie chciało mi przejść przez gardło. Uwięzło tam i nie chciało wydobyć się na zewnątrz. Bałam się. Zdołałam się zmusić jedynie do cichego szeptu: – A co z dzieckiem?