Deklaracja dostępności
Bogdan Mazur - kategoria proza - wyróżnienie pozaregulaminowe
Już nie ma Beatrycze Dwa dwupiętrowe bloki. Cztery klatki. Trzydzieści sześć rodzin i przestrzeń między budynkami to moje dzieciństwo. Wielokrotnie mierzyłem z Waldim odległość między nimi. On wymierzał 30 kroków, a ja 35. Kłóciliśmy się o dokładność mierzenia i często z tego powodu braliśmy się za głowy. Dwa bloki wciśnięte między Milicję a Partię. W ogrodzie Partii orzechy i garaż z czarną wołgą. W sekretariacie maszyna do pisania. Dopiero w dojrzałym wieku odkryłem, że mojego dzieciństwa pilnowały: Milicja, Partia, Przychodnia Zdrowia, Dom Kultury, Biblioteka a i Kościół był bardzo blisko. W 1960 roku ojciec sprowadził rodzinę z Ziem Odzyskanych do Kozienic. Miałem 8 lat, ale coś mi się nie zgadzało. Przeżyłem szok cywilizacyjny. W sudeckim miasteczku zajmowaliśmy całe piętro poniemieckiej willi. Trzy pokoje, kuchnia z doprowadzonym gazem sieciowym, łazienka z ciepłą wodą i WC. Tymczasem w nowo oddanym bloku komunalnym w Kozienicach musieliśmy się zmieścić w dwóch małych pokojach. W kuchni stała kaflowa konstrukcja z żelazną płytą i fajerkami. Nad zlewem sterczał nieużywany kran, bo budowlańcy nie podłączyli wody. Mieliśmy za to przy ulicy studnię-pompę a zamiast WC tzw. wychodek. Miasto rozczarowało mnie. Na Zachodzie codziennie budził mnie zarys odległej Śnieżki. Ulica kończyła się głębokim wąwozem, na dnie którego co parę godzin dostojnie toczył się parowóz. Drugi koniec ulicy prowadził do liściastego lasu z wytyczonym szlakiem na Przełęcz Kowarską i dalej do Karpacza. Szosa przechodząca przez miasteczko była wylana asfaltem, a ulice zaopatrzone w kanalizację burzową. Tymczasem w Kozienicach ulice zakończyły swój postęp techniczny na poziomie kocich łbów i rymowanka: Kozienice, babie cyce, cztery domy, dwie ulice – była jak najbardziej odpowiednia. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Lata spędzane między blokami upływały w miarę spokojnie. Każdego ranka mężczyźni i uczniowie wychodzili z domów. Pracujących kobiet było bardzo mało. Latem, pod kierunkiem pana Grzegorczyka /przezwanego Gregorem/, układaliśmy płyty chodnikowe, zbudowaliśmy piaskownicę, pracowaliśmy przy założeniu klombu. To pan Gregor wprowadził mnie w świat ówczesnej techniki. Pokazał chłopcom, jak złożyć oświetlenie na choinkę i prosty odbiornik radiowy. Zimą próbowaliśmy wykorzystać do zabawy pomieszczenia wewnątrz bloków. Mieszkania były małe, więc prawie nie spotykaliśmy się w nich. Na szczęście bloki posiadały rewiry niczyje: strychy i piwnice. Na strych najłatwiej było się dostać pomagając mamie wieszać pranie. Ale zwykle gospodynie zamykały wejście na kłódkę. Wejście do piwnicy było najczęściej otwarte, bo musieliśmy ciągle schodzić do własnych piwniczek po drewno i węgiel. W piwnicy mieściła się ogólnodostępna pralnia, z której faktycznie nasze matki nie korzystały. W krótkim czasie zamieniliśmy ją na blokowy klub. Tu przewodziła Beatrycze. Tak naprawdę miała na imię Beata, a włoski przydomek nadała jej mieszkająca w moim bloku nauczycielka, która usłyszała kiedyś jej recytację w pralni. Zapamiętałem Beatę już jako dorastającą pannę-licealistkę. Zbierała młodsze od siebie dzieci i właśnie w pralni organizowała nam różne zajęcia. To ona zaraziła mnie rysowaniem i redagowaniem gazetek. Od niej dowiedziałem się o istnieniu maszyny do pisania. Przez krótki czas w pralni wystawiał przedstawienia teatrzyk, w którym mali mieszkańcy bloków byli aktorami, a Beata reżyserem. To ona pokazała nam kroki twista i hula-hoop. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Jesienią Waldi namówił mnie na wyprawę do ogrodu Partii. Poszliśmy w niedzielę, gdy w budynku przebywał jedynie dyżurny pracownik. Ale kiedy Waldi ładował za koszulę świeże orzechy w popękanej zielonobrunatnej łupinie, nie mogłem oprzeć się pokusie, żeby przez otwarte okno nie przyjrzeć się maszynie do pisania. Musiałem spojrzeć do wnętrza. Od czarnego wałka biła w oczy biała kartka. I ta kartka śmiała się do mnie, zachęcała do wnętrza! Nie wytrzymałem. W pokoju nikogo nie było. Wspięcie się na parapet okna nie było trudne. Krótka chwila i przerzuciłem ciało przez parapet. Trzy kroki i już byłem przy maszynie. Uderzyłem środkowym palcem w klawiaturę... Ale za drzwiami usłyszałem jakieś głosy, a kątem oka dojrzałem, że klamka się rusza. Rzuciłem się z powrotem do okna i runąłem w łopiany tuż przy murze. Dyżurujący mężczyzna zauważył ruch firanki i wyjrzał przez okno. Spostrzegł Waldiego pod drzewem i zaczął mu wygrażać. Waldi nie czekał na dalszy rozwój wydarzeń i przeskoczył przez ogrodzenie. Wyglądało na to, że jestem bezpieczny w swojej kryjówce. Jednak mężczyzna nie zasunął firanki. Byłem przestraszony. Wydawało mi się, że gdy wstanę i pobiegnę do ogrodzenia, dyżurny ściągnie mnie z płotu. Po chwili usłyszałem wewnątrz pomieszczenia męski głos. Skrzypnęło krzesło. Mężczyzna przestał mówić. Przemówiła za to maszyna do pisania. Nigdy nie słyszałem tak szalonego stukotu. Leżałem pod murem. Bicie serca powoli się uspokajało. Dźwięki maszyny zaczęły układać mi się w jakieś niezrozumiałe grupy głosek. Najpierw: wkkckpgkmkzop. Potem: k.c.k.w.k.p.k.m.k.z.k.g.p.o.p. Wreszcie całe moje ciało drgało w rytm maszyny: KC..KW..KP..KM..KZ..KG, POP! I znowu: KG... KZ... KM... KP... KW... KC, POP!!! . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Co jakiś czas błogi spokój przestrzeni między blokami był zakłócany. Któregoś lata z wnętrza wychodka rozległy się dziecięce krzyki. Okazało się, że sześcioletnia Zosia poślizgnęła się i przez okrągły otwór wpadła do kloaki wypełnionej kałem. Całe szczęście, że co jakiś czas zawartość naszej zbiorowej ubikacji opróżniał specjalny samochód-pompa. Wówczas pompa ryczała przynajmniej przez pół godziny, a po całym podwórzu roznosił się okropny smród. Widocznie nasz wychodek był niedawno opróżniony, bo Zosia nie utopiła się. Krzyk dziewczynki zaalarmował dorosłych. Już po dwóch-trzech minutach ze swojego bloku wybiegł w samych spodenkach pan Gregor. Zosia płakała. Z wychodka dochodził jakiś rumor. Po chwili zobaczyliśmy wychodzącego pana Gregora z dziewczynką na ręku. Zosia była brudna aż po szyję. Pan Gregor zabrudził się przytulając dziewczynkę do siebie. Przybiegła mama Zosi i cała trójka udała się do studni-pompy. Do tej pory traktowałem pana Gregora jak zwykłego przeciętnego mężczyznę o średnim wzroście i niewyróżniającej się budowie ciała. Teraz dostrzegłem umięśnioną klatkę piersiową i muskulaturę ramion. Niespodziewanie, mimo sąsiedztwa Milicji, zostaliśmy okradzeni. Jakież było zaskoczenie naszych matek, gdy pewnego dnia posterunkowy zaczął obchodzić mieszkania i dopytywać się gospodyń, czy im nie zginęło coś z bielizny. Okazało się, że na targu w Głowaczowie ujęto młodą kobietę, która sprzedawała pościel, koszule, sukienki skradzione z naszego bloku! Sąsiadki nie od razu zorientowały się, że coś im zginęło!? Dopiero na posterunku rozpoznawały swoje zapomniane pranie. Mama i inne gospodynie po przesłuchaniu przez znanych nam milicjantów były wezwane na rozprawę sądową. Potem mama zdawała nam relacje z sądu. Do dziś pamiętam, że prokurator żądał wysokiej kary dla niedostosowanej społecznie kobiety. Z kolei obrońca tłumaczył, że do kradzieży zmusiły kobietę trudne warunki życiowe... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Wieczorami przesiadywaliśmy z Waldim na ławce, a rozgwieżdżone niebo skłaniało nas do dyskusji o lotach kosmicznych i naturze wszechświata. W czytelni Biblioteki zaglądaliśmy do „Młodego Technika” i nieobce nam były nowinki techniczne oraz literatura fantastycznonaukowa. Uczyliśmy się alfabetu Morse'a porozumiewając się latarkami w nocy i lusterkami w słoneczne dni. Paczka przeterminowanych papierów fotograficznych posłużyła nam do wielu doświadczeń fotochemicznych. Robiliśmy eksperymenty z telepatią. Niestety, kiedy ja w ciemności obmacywałem szkło i nadawałem sygnał „butelka”, Waldi rozpoznał moje wysiłki jako „głaskanie kota”.